Małe kobietki Grety Gerwig – dobra ekranizacja takiej sobie książki?

Małe kobietki Grety Gerwig – dobra ekranizacja takiej sobie książki?

Zacznę od mojej pierwszej styczności z Małymi kobietkami. Był to serial Przyjaciele, w którym bestseller Alcott był ulubioną książką Rachel. W którymś odcinku Rachel czytała ulubioną książkę Joeya (Lśnienie Kinga), a Joey czytał właśnie Małe kobietki. Spojlery z tego odcinka pamiętam do dziś.

 

 Często robię tak, że sięgam po książkę, jeśli ją zobaczę w filmie lub skojarzę z jakąś piosenką – albo jeżeli dowiem się, że była w większym lub mniejszym stopniu inspiracją związaną z czymś, co mi się podoba. Tak było i tym razem, przepadam za dziewiętnastowiecznymi powieściami, otworzyłam książkę… I zaraz ją zamknęłam, przeczytawszy zaledwie parę stron. Dlaczego? Uznałam, że nie zniosę takiej ilości upupiania i (jak powiedziałby Wańkowicz) słodkiego moralizatorskiego smrodku dydaktycznego, tego podśpiewywania, połajanek, robienia na drutach o szarej godzinie, mężnych walk z wewnętrznym przyjacielem i tym podobnych.

Kiedyś moją ulubioną książką była Ania z Zielonego Wzgórza, podejrzewam więc, że jeśli Kobietki trafiłyby w moje ręce dziesięć lat temu, pewnie podobałyby mi się bardziej. Chociaż wydaje mi się, że Montgomery pisała nieco mniej naiwnie, trochę bardziej prześmiewczo i że we wszystkich Aniach było więcej humoru. Może Alcott też się potem rozkręca? Tego się nie dowiedziałam, ale może jeszcze kiedyś zrobię drugie podejście.

Celem tego wstępu jest osadzenie tych przemyśleń w kontekście – otóż nie czytałam książki, nie oglądałam żadnej innej ekranizacji, jest to zatem tekst li i jedynie o filmie Grety Gerwig. Jeśli chodzi o spojlery to chyba trudno posługiwać się tym terminem w przypadku takiego klasyka, ale jeśli ktoś nie wie absolutnie nic i nie chce wiedzieć, niech przestanie czytać, bo dalej nie uważam na to wcale (a i wyżej wrzuciłam Rachel spojlerującą najważniejsze zwroty akcji biednemu Joeyowi).

Pierwsza myśl o filmie: jakie to było męczące! Poszłam do kina w niedzielę w południe, czułam się jakbym spędziła tam ze cztery godziny (tak naprawdę film trwa trochę ponad dwie), do tego brak wyraźnej kulminacji (przez tę hołubioną przez autorki zwyczajność i codzienność) sprawił, że od pewnego momentu zakończenie wydawało się jednocześnie bliskie i odległe. Raz wydawać się mogło, że czeka tuż za rogiem, żeby zaraz uciec w kolejne małe zawiłości i sprawić, że widz otwierał szeroko oczy, nie wiedząc, co się dzieje. 

Co jakiś czas przypominałam sobie, że trwa wojna secesyjna – moim zdaniem było to trochę za bardzo przesunięte w tło. Rozumiem, że to nie film o tym, niemniej jednak wystarczyłaby mi któtka scena z matką, która chce uchronić swoje kobietki przed okropnymi wiadomościami, które przychodzą z frontu (a i Laura Dern miałaby wtedy okazję, żeby się wykazać). Co jak co, ale to było duże wydarzenie i wydaje mi się, że wpłynęło na życie każdego zwykłego obywatela o wiele bardziej niż było to pokazane w filmie (nawet na Północy).

Spróbuję teraz powiedzieć coś miłego (planowałam nawet, że zacznę od miłych rzeczy, naprawdę!). Tak do połowy film bardzo mi się podobał. Iskrzył się od śmieszniutkich małych scenek i gagów, był sam w sobie uroczy; jednocześnie ciepły i gorzki – lubię takie koktajle, bo mocno przypominają życie, nawet jeśli są osadzone w innych realiach.


Kilka razy łzy stanęły mi w oczach, bo Saoirse Ronan zagrała moim zdaniem bardzo dobrze i można się było z tą bohaterką solidnie utożsamić (ale tylko z nią, zaraz o tym powiem). Za sam monolog o tym, że kobiety są stworzone do czegoś więcej niż tylko do kochania dałabym jej tę oscarową nominację. Chwytała za serce.


Meryl Streep była wspaniała, chociaż jak teraz się nad tym zastanawiam, zrzędliwa ciotka to chyba niezbyt wymagająca rola. Było jej bardzo mało i koniec końców miała jeden naprawdę dobry tekst. Ten, który był w którymś zwiastunie („ciociu, przecież ty nie wyszłaś za mąż” – „to dlatego, że jestem bogata!”).


Nie potrafię się przekonać do Chalameta, choć bardzo bym chciała, bo widać go teraz wszędzie. Można powiedzieć, że byłam dość blisko po Call me by your name, to była dobra rola, ale jeden film to wciąż za mało. W Małych kobietkach wystarczyłoby gdyby zagrał poprawnie, był ważny, ale nie najważniejszy. A on, ku mojemu zaskoczeniu, był drewnem. Zamiast zagrać rozpacz, zarzucał włosami, najbliższe mu do szaleńczego zakochania były kiepskie maślane oczy… Tylko w tańcu się sprawdzał (szczególnie gdy miał Saoirse za partnerkę).


Kolejnym zawodem jest Emma Watson. Mówię to z bólem, ale podejrzewałam to już od dawna – ona po prostu była Hermioną i dlatego zagrała ją tak dobrze, a koniec końców się nie sprawdza, bo nie jest najlepszą aktorką. Postać Meg nie jest z tego co wiem bardzo skomplikowana – to po prostu zwykła dziewczyna, która chce się bawić, zakochuje się, idzie za głosem serca, a potem trochę cierpi, bo nie może sobie kupić sukienki. Ale koniec końców przecież kocha męża i zawsze chciała mieć rodzinę, ma ją, więc tak naprawdę jest szczęśliwa… Koniec historii. Meg zagrana przez Emmę była zaledwie poprawna.


Rodzice. Nie wiem, czy w książce było tak samo, ale są tutaj zupełnie niepotrzebni. Jeszcze Marmee grana przez Laurę Dern ma trochę czasu, żeby widza do siebie przekonać – chociaż i tak nie robi wiele poza kilkoma minami, losowymi uczynkami dobroczynnymi (czyli oddawaniem rzeczy takich jak śniadania i szaliki) i okazjonalnym żarcikiem jak już wróci jej mąż.


No właśnie, mąż i ojciec. Jak wszedł, myślałam, że to Kevin Costner (ale nie). Bob Odenkirk nie miał nic do zagrania. Przytulił córki, postał na ślubie (odprowadził siostrę do powozu), postał na pogrzebie, (odprowadził żonę do domu) posiedział przy obiedzie, rzucił jeden żarcik… I tyle. Żadnej celowości, żadnego ojcowskiego wsparcia, i to do tego stopnia, że momentami zapominałam, że faktycznie z tej wojny wrócił i gdzieś tam siedzi w tle lub w innym pokoju. Zdecydowanie lepiej spełniał swoją rolę, kiedy go nie było, a ta pustka i tęsknota za nim były bardziej wyczuwalne niż jego obecność. Ta ostatnia nie ma dla mnie większego sensu, to był duży zgrzyt (szczególnie przy pogrzebie).

Wrócę znowu do pozytywnych rzeczy. Wielki plus daję za zabawy z czasem – dwie linie czasowe przeplatają się w narracji, zazwyczaj jakoś do siebie odnoszą dzięki konkretnym rzeczom (typu wspomnienie prezentu), dwie choroby zmiksowane niemal w jedną… Gloryfikowane dzieciństwo miało złoty kolor, było oświetlone światłem świeczek i kominka – ciepłe kolory bardzo dobrze się kojarzyły i dzięki temu można było łatwo odróżnić narrację wcześniejszą od późniejszej, utrzymanej w zimnych, niebieskich tonach. Na poniższych dwóch zdjęciach bardzo dobrze widać tę różnicę:




Bardzo dobrze, że zastosowano ten kolorystyczny trik, bo niestety dwudziestokilkuletnie aktorki grające nastolatki wyszły bardzo słabo (w miarę przekonywająca była tylko Florence Pugh, czyli filmowa Amy March ze swoją okrągłą buzią, grzywką i bardziej piskliwym głosem). Na pewno ciekawym zabiegiem byłoby zatrudnienie innych, młodziutkich aktorek do grania młodszych dziewcząt – w końcu różnica narracyjna to siedem lat i więcej! Z drugiej strony poniekąd rozumiem ten wybór – chemia na planie była tak wyczuwalna i gęsta, że można by w niej ugrzęznąć. Wspaniale, że przedostało się to do filmu.

Koniec końców to dobrze, że niektóre pytania pozostają bez odpowiedzi. Czy Jo to Louisa May Alcott? Czy któraś z narracji jest nadrzędna i czy na przykład Jo targująca się z wydawcą to Jo/Louisa w świecie, w którym nigdy nie wyszła za mąż? Jeśli tak, to po co ta końcowa sekwencja typu wszyscy żyli długo i szczęśliwie, bawili dzieci (swoje i nieswoje), tak że ciotka Meryl Streep przewracała się w grobie? Bo tak polecił wydawca?

Czuję, że coś mi umyka, a jednocześnie mam wrażenie, że ten film nie jest aż tak głęboki i skomplikowany, żeby go rozstrząsać do tego stopnia. Więc na tym zakończę i powiem jeszcze, że skoro można było tyle powiedzieć to chyba nie był taki najgorszy. Filmy kostiumowe są fajne.

Co z tymi Oscarami?

W zeszłą niedzielę odbyło się 92 rozdanie Nagród Akademii Filmowej. Tym dniem w roku żyje cała Ameryka i częściowo również Polska  –  szczególnie gdy możemy się jako naród poszczycić jakąś nominacją. W zeszłym roku była to Zimna wojna Pawła Pawlikowskiego, w tym – Boże Ciało Jana Komasy.

Nie zamierzam rozwodzić się nad tym, czy nominacje są słuszne, sprawiedliwe, właściwe, czy może krzywdzące, nielogiczne i nieprzystające do obecnych realiów – ten dyskurs jest modny już od paru dobrych lat do tego stopnia, że nawet zaczął mnie już trochę nużyć.

Jednak właśnie dzięki niemu przyszedł mi do głowy pomysł na inne rozważania – jako że kwestionowanie tego wszystkiego zaczęło mnie już trochę męczyć, spróbowałam zawrócić i w pewnym sensie zakwestionować kwestionowanie. Pytanie, które sobie zadałam, brzmi: czy ma sens kontestowanie formy Oscarów, nominacji, sposobu prowadzenia gali, istnienia całej imprezy? Czy musimy cały czas zastanawiać się, ile filmów zostało niedocenionych, ile mogło być nominowanych, jakie to wszystko jest przesadzone i dlaczego nie ma prowadzącego (albo dlaczego on jest, jaki jest i dlaczego nie taki, jaki powinien być)?

W tym roku spróbowałam zrobić eksperyment myślowy i odpowiedziałam na powyższe pytania słowem nie. Pozwoliłam sobie odpuścić śledzenie dyskusji, której poddawałam się z roku na rok i spróbowałam nacieszyć się samym wydarzeniem: miałam okazję do obejrzenia filmów, na które inaczej bym nie spojrzała, mogłam wyrobić sobie zdanie przed rozdaniem nagród, doceniłam też sam eksperyment myślowy typowania przyszłych zwycięzców.

Jak mi było dobrze przez tę chwilę! Ekscytowałam się jak szalona, w dzień gali obejrzałam jeszcze dwa filmy (świetny Parasite i mierną Judy), szukałam informacji o tym, jak będzie w tym roku prowadzona gala, staranniej dobierałam to, czego słuchałam i co czytałam (bo w większości w mediach było większe lub mniejsze narzekanie) i w końcu zasiadłam przez telewizorem, żeby całe wydarzenie obejrzeć na żywo.

Śmiechom nie było końca. Podobało mi się niemal wszystko – od otwierającej przemowy Chrisa Rocka i Steve’a Martina przez skecz Kristen Wiig i Mayi Rudolph po kocie zabawy Rebel Wilson i Jamesa Cordena. Oczywiście dowiedzenie się niemal na żywo o nagrodzonych też jest nie do przecenienia.

Czy uważam, że powinno być nominowanych więcej mniejszości? Oczywiście. Czy cała gala wydaje się niepotrzebnym głaskaniem się po główkach jakiegoś uprzywilejowanego kółka wzajemnej adoracji? Jasne. Czy było dużo filmów, które zasługiwały na statuetki bardziej niż nagrodzeni? Pewnie tak. Czy jednak powtarzanie tego po raz setny coś zmieni? Nie sądzę.

W tym roku założyłam, że cała otoczka wokół rozdania Oscarów i sama kulminacja są zasadzone na pewnej konwencji – właśnie takiej, której można się spodziewać po białym, męskim i ograniczonym Hollywood – tendencyjnej, trochę suchej, gdzie większość rzeczy jest do przewidzenia i dzięki temu, o ironio, można się cieszyć każdym zaskoczeniem. 

Wszystko jest umowne i akceptacja tej umowności jest swego rodzaju warunkiem pełnego uczestniczenia w tym. Innymi słowy, ktoś kiedyś wymyślił zasady tej gry i możesz w nią grać zgodnie z nimi, co jest przyjemne i nie takie wymagające (to właśnie zrobiłam w tym roku, polecam). Możesz też je kwestionować i próbować wejść w szarą, nieodkrytą jeszcze strefę mapy (konstruując tę metaforę, wyobrażam sobie GTA). Możesz też w ogóle się całą sprawą nie interesować i za każdym wspomnieniem gali wzruszać ramionami i przewracać oczami. To też jest okej. Ja w tym roku na fali zmęczenia wybrałam kwestionowanie kwestionowania. Fajnie było sobie na to pozwolić.

W ramach luźnych przemyśleń (raczej dla tych, co oglądali) dołączam jeszcze kilka uwag na temat trzech wybranych filmów powiązanych w tym z Nagrodami Akademii Filmowej.

Parasite



Prawdziwa kinowa bomba. Zbudowany na przeciwieństwach, mocno satyryczny i zaskakujący. Z drugiej strony można powiedzieć, że trochę za bardzo zachodni, może skrojony właśnie pod nagrody? Czasem można odnieść wrażenie, że to mokry sen wyższej klasy średniej o tym, jak żyją bogacze (tu mogę uwierzyć w przemyślane przerysowanie) i ubodzy (obawiam się, że taka, trochę ulukrowana wersja biedy po prostu lepiej się sprzedaje). Piękny, piękny dom, no i ja tam bardzo lubię być zaskakiwana.

Jojo Rabbit



Na pierwszy, zwiastunowy rzut oka, Jojo Rabbit wydaje się obrazoburczy i niedelikatny, ale już po kilku scenach to wrażenie znika. Film kolorami trochę przypomina estetykę Wesa Andersona, co dla mnie jest dużym plusem. Wszystko składa się, o dziwo, w dobrze zgraną całość: zgorzkniały Sam Rockwell, wiecznie podekscytowana Rebel Wilson rozdająca broń dzieciom, Scarlett Johanson w tych swoich dziwnych kapelutkach i wiązanych bucikach, jeżdżenie na rowerze, żarty o Żydach i Hitlerze typu it's funny because it's true i w końcu wymyślony przyjaciel głównego bohatera – Adolf Waititi, który raz siedzi znudzony w indiańskim stroju, raz wypada przez okno i sprawia, że film o młodym, ekscytującym się naziście jest jeszcze bardziej absurdalny. Dobre jest też to, że twórcy nie poprzestają na samej komedii i zdarza im się uderzać w poważniejsze tony – nie jest więc tak całkiem przesłodzony.

Taika Waititi udający, że wkłada statuetkę Oscara pod fotel, jest moim ulubionym momentem tegorocznej gali.


Historia małżeńska




Miałam go oglądać na raty, ale tak przywarłam do ekranu, że odkleiłam się dopiero po napisach. Więcej niż dwie oscarowe role. Aż nazbyt teatralny, ale jakoś się w tym wszystkim bronił. Nie do końca odpowiadało mi, że najpierw śledzimy Nicole i trochę się z nią związujemy emocjonalnie, a później już praktycznie do końca króluje Charlie i, chcąc nie chcąc, widz się z nim utożsamia – to on jest trochę oszukany, niby ze swojej winy, ale nie do końca, on przecież chce dobrze, no ale ona też chce dobrze… Słowem – życie. Dużo fajnie przemyconych symboli, no i wspaniały Alan Alda!

Baumbach wyglądał z Gretą pięknie, ale jest niepokojąco podobny do Adama Drivera. 

Tu akurat jeszcze Rebel Wilson (nie w kocim stroju) i Taika Waititi.


1917




Cieszę się, że został doceniony pod względem technicznym i żadnym innym, bo właśnie na to zasługiwał. Jeśli chodzi o zdjęcia i preprodukcję – jest to istny majstersztyk, wszystkie szczegóły są dopracowane do ostatniego przecinka. Wróć, jednak nie do końca – możliwe, że przy doborze fontu twórcy nie do końca się postarali. Bardzo ciekawie pisze o tym Grzegorz Fijas na swoim blogu spoiler alert: otóż okazuje się, że Futura, która została tu użyta, pojawiła się na rynku dopiero w 1927 roku, więc mamy do czynienia z pewnym anachronizmem.  

Z samego filmu byłaby naprawdę dobra gra komputerowa; to porównanie narzuciło się może aż za bardzo. Na plus nieopatrzeni aktorzy i to, że w jakiś przedziwny sposób główny bohater pod koniec filmu wydawał się kilka lat starszy niż na początku. Na minus fakt, że było za czysto (oni bardziej brodzili w błocie niż to było pokazane!) i to, że niewiele więcej da się o tym filmie powiedzieć.
Recital albo historia z dwiema puentami

Recital albo historia z dwiema puentami

To była uroczystość przyznania nagrody za tomik poetycki. Jak to zwykle bywa, w międzyczasie odbyła się część artystyczna, to znaczy występ jakiegoś zespołu/solisty, których się zaprasza, żeby uświetnić wydarzenie i nadać mu rangi. Tym razem zostało zaproszone pewne trio: był pan grający na gitarze z jakimś syntezatorem, drugi z trąbką i ON – gwiazda wieczoru, konferansjer i melorecytator w jednym. 

Jak się głębiej zastanowić to sama muzyka była nawet znośna, natomiast wokalista-melorecytator-konferansjer-frontman był bardzo, bardzo niedobry, wręcz koszmarny. To ten typ artysty, za którego się wstydzisz. Jak tylko otworzy usta, ogarnia cię takie dojmujące poczucie wstydu, które czasem przeradza się w autentyczne pieczenie koniuszków palców i gorąco, które zawsze przychodzi falami.

Wstydziłam się więc za niego całe dwa sety. Na szczęście byłam tam z koleżanką, z którą dzieliłam ten wstyd i w końcu doszłyśmy wspólnie do wniosku, że on po prostu deklamował, bo nie umiał śpiewać. Wpadał w taki pseudotrans i recytował. W międzyczasie gawędził i konferansjerzył: że to są utwory z płyty, którą będą nagrywali w studio za tydzień, że robił słuchowiska radiowe w zeszłym tygodniu i że w Katowicach jest fabryka porcelany, która dawniej zatrudniała 700 osób, a teraz już tylko, cytuję – 11 pań.

Jeszcze podczas pierwszego setu wszyscy się tylko wiercili, potem na szczęście zespół zszedł ze sceny i nadeszły laudacje finałowych tomików poetyckich, nadzwyczaj udane. Niestety później, ku naszemu przerażeniu, nadciągnął drugi set. Tu się już nie patyczkowali. Pan frontman miał utwór, w którym z dziesięć razy powtórzył „gówno mnie to obchodzi, zabieraj pan psa”, raz za razem, coraz bardziej natchnionym głosem. A zachowywał się tak: trzymał mikrofon w jednej ręce, a w drugą kładł na statywie, którym gibał na boki, trochę się na nim opierając. Udawał natchnienie, ale niezbyt przekonywająco.

W drugim secie było 5 [słownie: pięć!] utworów. Po trzecim zrobiło się zamieszanie w pierwszych rzędach i wyszli dwaj mężczyźni wyglądający poważnie i profesorsko (a już na pewno poetycko). Jeden z nich dość głośno powiedział:


– To jest straszne! Tego się nie da słuchać!

Drugi przytakiwał gorliwie (wokalisto-recytatoro-frontmano-konferansjer nadal gibał się gorliwie jak ten statyw na scenie i usiłował śpiewać). Pierwszy powiedział jeszcze raz to samo, nie dbając o to, że mówi dość głośno:

– To jest straszne! Wychodzę. To jest straszne!

Obaj  wyszli.

Za nimi jeszcze ze trzy osoby zobaczyły okazję do przewietrzenia się i wymknęły się pojedynczo. Potem jeszcze ze dwie (wcale nie przesadzam z liczbami, naprawdę ludzie po prostu wychodzili!). Atmosfera na sali trochę się rozprężyła, ludzie zaczęli całkiem głośno rozmawiać, łącznie z gronem profesorskim w pierwszych rzędach… Jacyś studenci trzęśli się ze śmiechu, my z Agatą trochę też, ale siedziałyśmy bardziej z tyłu i naprawdę starałyśmy się trzymać fason.

Robiłyśmy tylko wielkie oczy, bo to jednak trochę nieodpowiednie ze strony profesorów – oczekuje się od nich nieco więcej niż wytrzymanie paru grafomańskich utworów bez zawstydzania połowy sali jeszcze bardziej niż robią to grafomańskie utwory, które trzeba wytrzymywać.

W połowie czwartej piosenki ktoś na korytarzu nacisnął klamkę i drzwi zaczęły się powolutku uchylać. My w śmiech. Bezgłośny, ale śmiech – myślałyśmy, że pewnie te tłumy, które się ewakuowały (do tej chwili już pół sali wyszło, zgadza się, nie było tam wielu ludzi) nasłuchują, czy się już kończy.

Ale nie, to cichutko weszły dwie panie z obsługi. Powiedziałam cicho do Agaty, że pewnie usłyszały, jak oni tam wyrzekają, jakie to jest straszne, i weszły zobaczyć, czy to naprawdę jest takie złe.

Było. Wyszły po minucie, po czym wrócili ci dwaj panowie, którzy zaczęli kręcić gównoburzę na samym początku. Weszli w przerwie przed ostatnim utworem. Tacy dość ucieszeni, ale gdy zespół zaczął grać, natychmiast zmartwiali, po czym zaczęli znowu dość głośno mówić:

 O nie, za wcześnie przyszliśmy!

Rozglądali się, rozmawiali głośno, ogólnie robili typowe ostentacyjne zamieszanie, zachowując się, jakby byli najważniejsi i było im wszystko wolno. Melorecytator na scenie w transie. Jednak, o ironio, wraz ze wzrostem jego rzekomego skupienia, spadał poziom artystyczny (o ile to było jeszcze możliwe).
 
Uff! Część artystyczna się zakończyła, wszyscy się uspokoili, odetchnęli, natchnienie wcielone zeszło ze sceny. Nastąpiła część właściwa: ogłoszenie laureatów. Zwycięzcą okazał się (puenta nr 1) ten najbardziej niegrzeczny profesorski typ, który wyszedł z sali jako pierwszy, mówiąc głośno, że „to jest straszne”.

Miał przeczytać jakieś swoje wiersze, a wcześniej, podczas przemowy dziękczynnej, rzekł:
– Przeczytam tylko trzy wiersze, nie będę państwa zanudzał jakimś recitalem. Myślę… że ta sala... doświadczyła już dzisiejszego wieczoru dosyć.

Nie ma co ukrywać, że wszyscy się ucieszyli, przeczytał te wiersze i wszyscy ruszyli nacieszyć się winem i cateringiem, który okazał się dwoma talerzami kanapek. Przynajmniej wina było dużo.

Podczas picia tego wina w otoczeniu dziwnych ludzi doznałam olśnienia. Laureat stał akurat nieopodal i rozmawiał ze swoim kolegą, z którym wyszedł, a mnie nagle coś tknęło, wyciągnęłam telefon i mówię do Agaty:

– A jak właściwie wygląda Zagajewski, bo w sumie nie do końca pamiętam…

TAK TEN DRUGI TO BYŁ WŁAŚNIE ADAM ZAGAJEWSKI


Cześć, i dzięki za ryby. O tym, jak po raz kolejny brytyjski pisarz podbił moje serce

Cześć, i dzięki za ryby. O tym, jak po raz kolejny brytyjski pisarz podbił moje serce

Nigdy nie czytałam dużych ilości fantastyki. Raczej się prześlizgiwałam – tu Harry Potter, tam Władca Pierścieni, gdzieś się przewinął Sapkowski, Pratchett... Ale dopiero gdy zakochałam się w serii o niecnych dżentelmenach, począwszy od Kłamstw Locke’a Lamory aż po niecierpliwe czekanie na The Thorn of Emberlain, zdołałam zebrać się w sobie i przyznać, że w sumie to troszkę tam podczytuję i w sumie chętnie podczytałabym więcej.

W ten sposób wzięłam do ręki pierwszą książkę z serii Autostopem przez galaktykę i... Momentalnie się zakochałam. Udało mi się nawet sprecyzować powód mojej miłości - po prostu poziom absurdu zawarty w tej książce jest ni mniej, ni więcej poziomem, który dokładnie mi odpowiada. Jest on, to muszę przyznać, dość wysoki. Napęd nieprawdopodobieństwa, łapanie statków kosmicznych na kciuka, architekci projektujący planety... To  tylko mały wycinek wspaniałych rzeczy, które spotkałam w książce.


Trzy rzeczy, dzięki którym lubię serial Suits

Trzy rzeczy, dzięki którym lubię serial Suits



1. Ubrania. Za każdym razem, gdy w serialu jest nowy dzień i któraś z kobiet kroczy przez korytarz w nowej kreacji, myślę sobie „ale kiecka!”. Zawsze idealnie dopasowana, skrojona, no kurczę, perfekcyjna… Tak bardzo nie znam się na modzie, że dopiero douczyłam się, że każdy element ubioru jest firmowany takim nazwiskiem jak Givenchy, Prada czy Chanel. W tym momencie moja hipsterska część duszy próbowała wprawdzie zakrzyknąć „Nie idź tą drogą!”, ale kto by się przejmował hipsterstem, gdy na horyzoncie pojawia się wystrzałowa sukienka?

Jest jednak pewien problem. Kreacje są tak obłędne, że przyciągają wzrok bardziej niż w innych filmach. Może za bardzo? No bo bez przesady, za każdym razem gapić się na toalety pań i panów zamiast nadążać za tym, co się dzieje? Powiem szczerze, jeszcze nigdy nie zdarzyło mi się do tego stopnia zauważać ubrań aktorów – nieważne, czy w filmie, czy w serialu. One są… No, są, i to się widzi. I nie mówię tu tylko o kobietach – panowie również noszą idealnie skrojone garnitury (Odkryłam nieodkryte! Suits.), dopasowane koszule, zegarki i (tfu!) nawet niekiedy kamizelki!


2. Dowcipy. Może to nie jest bardzo głęboki ani wyszukany humor, ale bardzo mi odpowiada. Cięte riposty, dużo odniesień do popkultury, szczególnie do filmów (tak mi się wydaje, ale mogę wszystkiego nie łapać). Teatr. Możecie nie wierzyć, ale zdarzyło im się nawet zacytować Szekspirowskiego Tytusa Andronikusa! Bardzo się tym rozczuliłam w którymś z pierwszych odcinków czwartej serii.

Dobra, nie jest to do końca możliwe, żeby między ludźmi zawsze toczyły się tak pięknie wyważone dialogi i padały do tego stopnia sprawiające wrażenie przemyślanych żarty… Ale przecież nie oglądam tego serialu po to, żeby oglądać prawdziwe, prawdopodobne życie


3. Muzyka. Na koniec odcinka zwykle do niemych scen puszczają dłuższy fragment jakiegoś spokojnego utworu. Do dzisiaj słucham niektórych utworów z pierwszej serii, są zachwycające. Tak naprawdę jeśli człowiek przyjrzy się bliżej i przestanie skupiać się na muzyce podczas tych ostatnich scen – uderzy go z całą mocą komiczność  zwolnionego chodu (oni zwykle tam gdzieś idą do windy i gapią się na siebie zza szklanych domów ścian) i powolutku jadącej za idącym kamery.


Mimo tych z rzadka wtrącanych wad serialu, ogląda się go naprawdę miło. Po spadku zainteresowania w trzeciej serii (która była dość dużym powtórzeniem; taką wariacją na temat dwóch pierwszych. Fabuła została ta sama, zmieniły się złe osoby), czwarta jest zaskakująco dobra – jeśli za miarę dobrego serialu uznamy trzy rzeczy, które opisałam powyżej i takie zakończenia, żeby nie można się było doczekać następnego odcinka, bez popadania w przesadę pod hasłem „Mody na sukces”.


Aha. Jeśli ktoś nie wie – serial jest o prawnikach. Jak tak popatrzy się na to, co napisałam wyżej, to wydaje się całkiem zabawne, nie?

Tekst pochodzi z bloga Sekretne życie kultury i z 2013 roku.
Telemarketowe smaczki

Telemarketowe smaczki

Proszę mi zatem powiedzieć, jak pani spędza czas wolny: na świeżym powietrzu, czy może w zaciszu domowym z dobrą książką?
Proszę pani! Od siedzenia w domu i patrzenia w ścianę można dostać depresji! 
[trzask]
 
Proszę mi powiedzieć, jak pan spędza wolny czas...
Ło, pani! Ja jestem stary dziadek! A co, pani się chce ze mną umówić? 
Nie, proszę pana, nie Zależy mi
E, to ja dziękuję za takie telefony! 
[trzask] Oferuję Panu wspaniałą publikację za naprawdę symboliczną kwotę... 
Pani poczeka, ja żonie dam telefon. 

Halo?
Dzień dobry, właśnie oferowałam pani mężowi fantastyczną kolekcję, nazywa się Ptaki... 
A, pani o ptakach mówi? To jak ptak to do męża, ja nie mam. 
Jeszcze raz, jak masz na imię? 
Tak jak się przedstawiłam na początku
Aha! Znajdę cię na fejsie!
[trzask]

Proszę mi powiedzieć, jak pan spędza wolny czas
Dobrze, już, proszę poczekać, tylko odłożę fona na chwilę i koszulę ściągnę!


***

Tekst ten został napisany w 2013 roku na fali rozżalenia kieratem, jakim jest praca w telemarketingu.