Małe kobietki Grety Gerwig – dobra ekranizacja takiej sobie książki?
Zacznę od mojej pierwszej styczności z Małymi kobietkami.
Był to serial Przyjaciele, w którym bestseller Alcott był ulubioną
książką Rachel. W którymś odcinku Rachel czytała ulubioną książkę Joeya (Lśnienie
Kinga), a Joey czytał właśnie Małe kobietki. Spojlery z tego odcinka
pamiętam do dziś.
Często robię tak, że sięgam po książkę, jeśli ją zobaczę w
filmie lub skojarzę z jakąś piosenką – albo jeżeli dowiem się, że była w
większym lub mniejszym stopniu inspiracją związaną z czymś, co mi się podoba.
Tak było i tym razem, przepadam za dziewiętnastowiecznymi powieściami,
otworzyłam książkę… I zaraz ją zamknęłam, przeczytawszy zaledwie parę stron.
Dlaczego? Uznałam, że nie zniosę takiej ilości upupiania i (jak powiedziałby Wańkowicz) słodkiego moralizatorskiego
smrodku dydaktycznego, tego podśpiewywania,
połajanek, robienia na drutach o szarej godzinie, mężnych walk z wewnętrznym
przyjacielem i tym podobnych.
Kiedyś moją ulubioną
książką była Ania z Zielonego Wzgórza, podejrzewam więc, że jeśli Kobietki trafiłyby w moje ręce
dziesięć lat temu, pewnie podobałyby mi się bardziej. Chociaż wydaje mi się, że
Montgomery pisała nieco mniej naiwnie, trochę bardziej prześmiewczo i że we wszystkich Aniach było więcej
humoru. Może Alcott też się potem rozkręca? Tego się nie dowiedziałam, ale może jeszcze
kiedyś zrobię drugie podejście.
Celem tego wstępu jest osadzenie tych przemyśleń w
kontekście – otóż nie czytałam książki, nie oglądałam żadnej innej ekranizacji,
jest to zatem tekst li i jedynie o filmie Grety Gerwig. Jeśli chodzi o spojlery to chyba trudno posługiwać się tym terminem w przypadku takiego klasyka, ale jeśli ktoś nie wie absolutnie nic i nie chce wiedzieć, niech przestanie czytać, bo dalej nie uważam na to wcale (a i wyżej wrzuciłam Rachel spojlerującą najważniejsze zwroty akcji biednemu Joeyowi).
Pierwsza myśl o filmie: jakie to było męczące! Poszłam do kina w
niedzielę w południe, czułam się jakbym spędziła tam ze cztery godziny (tak
naprawdę film trwa trochę ponad dwie), do tego brak wyraźnej kulminacji (przez
tę hołubioną przez autorki zwyczajność i codzienność) sprawił, że od pewnego momentu zakończenie wydawało się
jednocześnie bliskie i odległe. Raz wydawać się mogło, że czeka tuż za rogiem, żeby
zaraz uciec w kolejne małe zawiłości i sprawić, że widz otwierał szeroko oczy,
nie wiedząc, co się dzieje.
Co jakiś czas przypominałam sobie, że trwa wojna secesyjna – moim zdaniem było to trochę za bardzo przesunięte w tło. Rozumiem, że to nie film o tym, niemniej jednak wystarczyłaby mi któtka scena z matką, która chce uchronić swoje kobietki przed okropnymi wiadomościami, które przychodzą z frontu (a i Laura Dern miałaby wtedy okazję, żeby się wykazać). Co jak co, ale to było duże wydarzenie i wydaje mi się, że wpłynęło na życie każdego zwykłego obywatela o wiele bardziej niż było to pokazane w filmie (nawet na Północy).
Co jakiś czas przypominałam sobie, że trwa wojna secesyjna – moim zdaniem było to trochę za bardzo przesunięte w tło. Rozumiem, że to nie film o tym, niemniej jednak wystarczyłaby mi któtka scena z matką, która chce uchronić swoje kobietki przed okropnymi wiadomościami, które przychodzą z frontu (a i Laura Dern miałaby wtedy okazję, żeby się wykazać). Co jak co, ale to było duże wydarzenie i wydaje mi się, że wpłynęło na życie każdego zwykłego obywatela o wiele bardziej niż było to pokazane w filmie (nawet na Północy).
Spróbuję teraz powiedzieć coś miłego (planowałam nawet, że
zacznę od miłych rzeczy, naprawdę!). Tak do połowy film bardzo mi się podobał.
Iskrzył się od śmieszniutkich małych scenek i gagów, był sam w sobie uroczy; jednocześnie
ciepły i gorzki – lubię takie koktajle, bo mocno przypominają życie, nawet
jeśli są osadzone w innych realiach.
Kilka razy łzy stanęły mi w oczach, bo
Saoirse Ronan zagrała moim zdaniem bardzo dobrze i można się było z tą bohaterką solidnie
utożsamić (ale tylko z nią, zaraz o tym powiem). Za sam monolog o tym, że
kobiety są stworzone do czegoś więcej niż tylko do kochania dałabym jej tę oscarową
nominację. Chwytała za serce.
Meryl Streep była wspaniała, chociaż jak teraz się nad tym
zastanawiam, zrzędliwa ciotka to chyba niezbyt wymagająca rola. Było jej bardzo
mało i koniec końców miała jeden naprawdę dobry tekst. Ten, który był w którymś
zwiastunie („ciociu, przecież ty nie wyszłaś za mąż” – „to dlatego, że jestem
bogata!”).
Nie potrafię się przekonać do Chalameta, choć bardzo bym chciała, bo widać go teraz wszędzie. Można powiedzieć, że byłam dość blisko po Call me by your
name, to była dobra rola, ale jeden film to wciąż za mało. W Małych kobietkach wystarczyłoby gdyby zagrał
poprawnie, był ważny, ale nie najważniejszy. A on, ku mojemu zaskoczeniu, był drewnem. Zamiast zagrać rozpacz, zarzucał włosami,
najbliższe mu do szaleńczego zakochania były kiepskie maślane oczy… Tylko w
tańcu się sprawdzał (szczególnie gdy miał Saoirse za partnerkę).
Kolejnym zawodem jest Emma Watson. Mówię to z bólem, ale
podejrzewałam to już od dawna – ona po prostu była Hermioną i dlatego zagrała ją
tak dobrze, a koniec końców się nie sprawdza, bo nie jest najlepszą aktorką.
Postać Meg nie jest z tego co wiem bardzo skomplikowana – to po prostu zwykła
dziewczyna, która chce się bawić, zakochuje się, idzie za głosem serca, a potem
trochę cierpi, bo nie może sobie kupić sukienki. Ale koniec końców przecież
kocha męża i zawsze chciała mieć rodzinę, ma ją, więc tak naprawdę jest szczęśliwa…
Koniec historii. Meg zagrana przez Emmę była zaledwie poprawna.
Rodzice. Nie wiem, czy w książce było tak samo, ale są
tutaj zupełnie niepotrzebni. Jeszcze Marmee grana przez Laurę Dern ma trochę
czasu, żeby widza do siebie przekonać – chociaż i tak nie robi wiele poza kilkoma
minami, losowymi uczynkami dobroczynnymi (czyli oddawaniem rzeczy takich jak
śniadania i szaliki) i okazjonalnym żarcikiem jak już wróci jej mąż.
No właśnie, mąż i ojciec. Jak wszedł, myślałam, że to Kevin Costner
(ale nie). Bob Odenkirk nie miał nic do zagrania. Przytulił córki, postał na
ślubie (odprowadził siostrę do powozu), postał na pogrzebie, (odprowadził żonę do domu) posiedział przy obiedzie, rzucił jeden żarcik… I
tyle. Żadnej celowości, żadnego ojcowskiego wsparcia, i to do tego stopnia, że
momentami zapominałam, że faktycznie z tej wojny wrócił i gdzieś tam siedzi w
tle lub w innym pokoju. Zdecydowanie lepiej spełniał swoją rolę, kiedy go nie
było, a ta pustka i tęsknota za nim były bardziej wyczuwalne niż jego obecność.
Ta ostatnia nie ma dla mnie większego sensu, to był duży zgrzyt (szczególnie
przy pogrzebie).
Wrócę znowu do pozytywnych rzeczy. Wielki plus daję za
zabawy z czasem – dwie linie czasowe przeplatają się w narracji, zazwyczaj jakoś
do siebie odnoszą dzięki konkretnym rzeczom (typu wspomnienie prezentu), dwie
choroby zmiksowane niemal w jedną… Gloryfikowane dzieciństwo miało złoty kolor,
było oświetlone światłem świeczek i kominka – ciepłe kolory bardzo dobrze się
kojarzyły i dzięki temu można było łatwo odróżnić narrację wcześniejszą od
późniejszej, utrzymanej w zimnych, niebieskich tonach. Na poniższych dwóch zdjęciach bardzo dobrze widać tę różnicę:
Bardzo dobrze, że zastosowano ten kolorystyczny trik, bo
niestety dwudziestokilkuletnie aktorki grające nastolatki wyszły bardzo słabo (w miarę przekonywająca
była tylko Florence Pugh, czyli filmowa Amy March ze swoją okrągłą buzią,
grzywką i bardziej piskliwym głosem). Na pewno ciekawym zabiegiem byłoby zatrudnienie innych, młodziutkich aktorek do grania młodszych dziewcząt – w końcu różnica narracyjna to siedem lat i więcej! Z drugiej strony poniekąd rozumiem ten wybór – chemia na planie była tak wyczuwalna i gęsta, że można by w niej ugrzęznąć. Wspaniale, że przedostało się to do filmu.
Koniec końców to dobrze, że niektóre pytania pozostają bez odpowiedzi. Czy Jo to
Louisa May Alcott? Czy któraś z narracji jest nadrzędna i czy na
przykład Jo targująca się z wydawcą to Jo/Louisa w świecie, w którym nigdy nie wyszła za
mąż? Jeśli tak, to po co ta końcowa sekwencja typu wszyscy żyli długo i szczęśliwie,
bawili dzieci (swoje i nieswoje), tak że ciotka Meryl Streep przewracała się w grobie? Bo tak polecił wydawca?
Czuję, że coś mi umyka, a jednocześnie mam wrażenie, że ten film nie jest aż tak głęboki i skomplikowany, żeby go rozstrząsać do tego stopnia. Więc na tym zakończę i powiem jeszcze, że skoro można było tyle powiedzieć to chyba nie był taki najgorszy. Filmy kostiumowe są fajne.
Czuję, że coś mi umyka, a jednocześnie mam wrażenie, że ten film nie jest aż tak głęboki i skomplikowany, żeby go rozstrząsać do tego stopnia. Więc na tym zakończę i powiem jeszcze, że skoro można było tyle powiedzieć to chyba nie był taki najgorszy. Filmy kostiumowe są fajne.
Co z tymi Oscarami?
W zeszłą niedzielę odbyło się 92 rozdanie Nagród Akademii Filmowej. Tym dniem w roku żyje cała Ameryka i częściowo również Polska – szczególnie gdy możemy się jako naród poszczycić jakąś nominacją. W zeszłym roku była to Zimna wojna Pawła Pawlikowskiego, w tym – Boże Ciało Jana Komasy.
Nie zamierzam rozwodzić się nad tym, czy nominacje są słuszne, sprawiedliwe, właściwe, czy może krzywdzące, nielogiczne i nieprzystające do obecnych realiów – ten dyskurs jest modny już od paru dobrych lat do tego stopnia, że nawet zaczął mnie już trochę nużyć.
Jednak właśnie dzięki niemu przyszedł mi do głowy pomysł na inne rozważania – jako że kwestionowanie tego wszystkiego zaczęło mnie już trochę męczyć, spróbowałam zawrócić i w pewnym sensie zakwestionować kwestionowanie. Pytanie, które sobie zadałam, brzmi: czy ma sens kontestowanie formy Oscarów, nominacji, sposobu prowadzenia gali, istnienia całej imprezy? Czy musimy cały czas zastanawiać się, ile filmów zostało niedocenionych, ile mogło być nominowanych, jakie to wszystko jest przesadzone i dlaczego nie ma prowadzącego (albo dlaczego on jest, jaki jest i dlaczego nie taki, jaki powinien być)?
W tym roku spróbowałam zrobić eksperyment myślowy i odpowiedziałam na powyższe pytania słowem nie. Pozwoliłam sobie odpuścić śledzenie dyskusji, której poddawałam się z roku na rok i spróbowałam nacieszyć się samym wydarzeniem: miałam okazję do obejrzenia filmów, na które inaczej bym nie spojrzała, mogłam wyrobić sobie zdanie przed rozdaniem nagród, doceniłam też sam eksperyment myślowy typowania przyszłych zwycięzców.
Jak mi było dobrze przez tę chwilę! Ekscytowałam się jak szalona, w dzień gali obejrzałam jeszcze dwa filmy (świetny Parasite i mierną Judy), szukałam informacji o tym, jak będzie w tym roku prowadzona gala, staranniej dobierałam to, czego słuchałam i co czytałam (bo w większości w mediach było większe lub mniejsze narzekanie) i w końcu zasiadłam przez telewizorem, żeby całe wydarzenie obejrzeć na żywo.
Śmiechom nie było końca. Podobało mi się niemal wszystko – od otwierającej przemowy Chrisa Rocka i Steve’a Martina przez skecz Kristen Wiig i Mayi Rudolph po kocie zabawy Rebel Wilson i Jamesa Cordena. Oczywiście dowiedzenie się niemal na żywo o nagrodzonych też jest nie do przecenienia.
Czy uważam, że powinno być nominowanych więcej mniejszości? Oczywiście. Czy cała gala wydaje się niepotrzebnym głaskaniem się po główkach jakiegoś uprzywilejowanego kółka wzajemnej adoracji? Jasne. Czy było dużo filmów, które zasługiwały na statuetki bardziej niż nagrodzeni? Pewnie tak. Czy jednak powtarzanie tego po raz setny coś zmieni? Nie sądzę.
W tym roku założyłam, że cała otoczka wokół rozdania Oscarów i sama kulminacja są zasadzone na pewnej konwencji – właśnie takiej, której można się spodziewać po białym, męskim i ograniczonym Hollywood – tendencyjnej, trochę suchej, gdzie większość rzeczy jest do przewidzenia i dzięki temu, o ironio, można się cieszyć każdym zaskoczeniem.
Wszystko jest umowne i akceptacja tej umowności jest swego rodzaju warunkiem pełnego uczestniczenia w tym. Innymi słowy, ktoś kiedyś wymyślił zasady tej gry i możesz w nią grać zgodnie z nimi, co jest przyjemne i nie takie wymagające (to właśnie zrobiłam w tym roku, polecam). Możesz też je kwestionować i próbować wejść w szarą, nieodkrytą jeszcze strefę mapy (konstruując tę metaforę, wyobrażam sobie GTA). Możesz też w ogóle się całą sprawą nie interesować i za każdym wspomnieniem gali wzruszać ramionami i przewracać oczami. To też jest okej. Ja w tym roku na fali zmęczenia wybrałam kwestionowanie kwestionowania. Fajnie było sobie na to pozwolić.
W ramach luźnych przemyśleń (raczej dla tych, co oglądali) dołączam jeszcze kilka uwag na temat trzech wybranych filmów powiązanych w tym z Nagrodami Akademii Filmowej.
Parasite
Prawdziwa kinowa bomba. Zbudowany na przeciwieństwach, mocno satyryczny i zaskakujący. Z drugiej strony można powiedzieć, że trochę za bardzo zachodni, może skrojony właśnie pod nagrody? Czasem można odnieść wrażenie, że to mokry sen wyższej klasy średniej o tym, jak żyją bogacze (tu mogę uwierzyć w przemyślane przerysowanie) i ubodzy (obawiam się, że taka, trochę ulukrowana wersja biedy po prostu lepiej się sprzedaje). Piękny, piękny dom, no i ja tam bardzo lubię być zaskakiwana.
Prawdziwa kinowa bomba. Zbudowany na przeciwieństwach, mocno satyryczny i zaskakujący. Z drugiej strony można powiedzieć, że trochę za bardzo zachodni, może skrojony właśnie pod nagrody? Czasem można odnieść wrażenie, że to mokry sen wyższej klasy średniej o tym, jak żyją bogacze (tu mogę uwierzyć w przemyślane przerysowanie) i ubodzy (obawiam się, że taka, trochę ulukrowana wersja biedy po prostu lepiej się sprzedaje). Piękny, piękny dom, no i ja tam bardzo lubię być zaskakiwana.
Jojo Rabbit
Na pierwszy, zwiastunowy rzut oka, Jojo Rabbit wydaje się obrazoburczy i niedelikatny, ale już po kilku scenach to wrażenie znika. Film kolorami trochę przypomina estetykę Wesa Andersona, co dla mnie jest dużym plusem. Wszystko składa się, o dziwo, w dobrze zgraną całość: zgorzkniały Sam Rockwell, wiecznie podekscytowana Rebel Wilson rozdająca broń dzieciom, Scarlett Johanson w tych swoich dziwnych kapelutkach i wiązanych bucikach, jeżdżenie na rowerze, żarty o Żydach i Hitlerze typu it's funny because it's true i w końcu wymyślony przyjaciel głównego bohatera – Adolf Waititi, który raz siedzi znudzony w indiańskim stroju, raz wypada przez okno i sprawia, że film o młodym, ekscytującym się naziście jest jeszcze bardziej absurdalny. Dobre jest też to, że twórcy nie poprzestają na samej komedii i zdarza im się uderzać w poważniejsze tony – nie jest więc tak całkiem przesłodzony.
Taika Waititi udający, że wkłada statuetkę Oscara pod fotel, jest moim ulubionym momentem tegorocznej gali.
Taika Waititi putting his oscar under the chair is a mood. #Oscars— Brie Larson Online (@blarsononline) February 10, 2020
🎥 Brie Larson via Instagram Story. pic.twitter.com/rpC5tVOVfT
Historia małżeńska
Miałam go oglądać na raty, ale tak przywarłam do ekranu, że odkleiłam się dopiero po napisach. Więcej niż dwie oscarowe role. Aż nazbyt teatralny, ale jakoś się w tym wszystkim bronił. Nie do końca odpowiadało mi, że najpierw śledzimy Nicole i trochę się z nią związujemy emocjonalnie, a później już praktycznie do końca króluje Charlie i, chcąc nie chcąc, widz się z nim utożsamia – to on jest trochę oszukany, niby ze swojej winy, ale nie do końca, on przecież chce dobrze, no ale ona też chce dobrze… Słowem – życie. Dużo fajnie przemyconych symboli, no i wspaniały Alan Alda!
Baumbach wyglądał z Gretą pięknie, ale jest niepokojąco podobny do Adama Drivera.
Tu akurat jeszcze Rebel Wilson (nie w kocim stroju) i Taika Waititi.A few #Oscars red carpet moments with @RebelWilson, @TaikaWaititi, Greta Gerwig, and Noah Baumbach pic.twitter.com/3z60Q2XeV5— The Academy (@TheAcademy) February 10, 2020
1917
Cieszę
się, że został doceniony pod względem technicznym i żadnym innym, bo
właśnie na to zasługiwał. Jeśli chodzi o zdjęcia i preprodukcję – jest to istny majstersztyk, wszystkie szczegóły są dopracowane do ostatniego przecinka. Wróć, jednak nie do końca – możliwe, że przy doborze fontu twórcy nie do końca się postarali. Bardzo ciekawie pisze o tym Grzegorz Fijas na swoim blogu – spoiler alert: otóż okazuje się, że Futura, która została tu użyta, pojawiła się na rynku dopiero w 1927 roku, więc mamy do czynienia z pewnym anachronizmem.
Z samego filmu byłaby naprawdę dobra gra komputerowa; to porównanie narzuciło się może aż za bardzo. Na plus nieopatrzeni aktorzy i to, że w jakiś przedziwny sposób główny bohater pod koniec filmu wydawał się kilka lat starszy niż na początku. Na minus fakt, że było za czysto (oni bardziej brodzili w błocie niż to było pokazane!) i to, że niewiele więcej da się o tym filmie powiedzieć.
Z samego filmu byłaby naprawdę dobra gra komputerowa; to porównanie narzuciło się może aż za bardzo. Na plus nieopatrzeni aktorzy i to, że w jakiś przedziwny sposób główny bohater pod koniec filmu wydawał się kilka lat starszy niż na początku. Na minus fakt, że było za czysto (oni bardziej brodzili w błocie niż to było pokazane!) i to, że niewiele więcej da się o tym filmie powiedzieć.
Recital albo historia z dwiema puentami
To była uroczystość przyznania nagrody za tomik poetycki. Jak to
zwykle bywa, w międzyczasie odbyła się część artystyczna, to znaczy występ jakiegoś
zespołu/solisty, których się zaprasza, żeby uświetnić wydarzenie i nadać mu
rangi. Tym razem zostało zaproszone pewne trio: był pan grający na gitarze z jakimś
syntezatorem, drugi z trąbką i ON – gwiazda wieczoru, konferansjer i
melorecytator w jednym.
Jak się głębiej zastanowić to sama muzyka była nawet znośna,
natomiast wokalista-melorecytator-konferansjer-frontman był bardzo, bardzo
niedobry, wręcz koszmarny. To ten typ artysty, za którego się wstydzisz. Jak
tylko otworzy usta, ogarnia cię takie dojmujące poczucie wstydu, które czasem
przeradza się w autentyczne pieczenie koniuszków palców i gorąco, które zawsze
przychodzi falami.
Wstydziłam się więc za niego całe dwa sety. Na szczęście byłam
tam z koleżanką, z którą dzieliłam ten wstyd i w końcu doszłyśmy wspólnie do
wniosku, że on po prostu deklamował, bo nie umiał śpiewać. Wpadał w taki
pseudotrans i recytował. W międzyczasie gawędził i konferansjerzył: że to są
utwory z płyty, którą będą nagrywali w studio za tydzień, że robił słuchowiska
radiowe w zeszłym tygodniu i że w Katowicach jest fabryka porcelany, która
dawniej zatrudniała 700 osób, a teraz już tylko, cytuję – „11 pań”.
Jeszcze podczas pierwszego setu wszyscy się tylko wiercili,
potem na szczęście zespół zszedł ze sceny i nadeszły laudacje finałowych
tomików poetyckich, nadzwyczaj udane. Niestety później, ku naszemu przerażeniu,
nadciągnął drugi set. Tu się już nie patyczkowali. Pan frontman miał utwór, w
którym z dziesięć razy powtórzył „gówno mnie to obchodzi, zabieraj pan psa”,
raz za razem, coraz bardziej natchnionym głosem. A zachowywał się tak: trzymał
mikrofon w jednej ręce, a w drugą kładł na statywie, którym gibał na boki,
trochę się na nim opierając. Udawał natchnienie, ale niezbyt przekonywająco.
W drugim secie było 5 [słownie: pięć!] utworów. Po trzecim zrobiło się zamieszanie w pierwszych rzędach i wyszli dwaj mężczyźni wyglądający poważnie i profesorsko (a już na pewno poetycko). Jeden z nich dość głośno powiedział:
– To jest straszne! Tego się nie da słuchać!
Drugi przytakiwał gorliwie (wokalisto-recytatoro-frontmano-konferansjer nadal
gibał się gorliwie jak ten statyw na scenie i usiłował śpiewać). Pierwszy powiedział jeszcze raz to
samo, nie dbając o to, że mówi dość głośno:
– To jest straszne! Wychodzę. To jest straszne!
Obaj wyszli.
Za nimi jeszcze ze trzy osoby zobaczyły okazję do przewietrzenia się i wymknęły się pojedynczo. Potem jeszcze ze dwie (wcale nie przesadzam z liczbami, naprawdę ludzie po prostu wychodzili!). Atmosfera na sali trochę się rozprężyła, ludzie zaczęli całkiem głośno rozmawiać, łącznie z gronem profesorskim w pierwszych rzędach… Jacyś studenci trzęśli się ze śmiechu, my z Agatą trochę też, ale siedziałyśmy bardziej z tyłu i naprawdę starałyśmy się trzymać fason.
Robiłyśmy tylko wielkie oczy, bo to jednak trochę nieodpowiednie ze
strony profesorów – oczekuje się od nich nieco więcej niż wytrzymanie paru grafomańskich
utworów bez zawstydzania połowy sali jeszcze bardziej niż robią to grafomańskie
utwory, które trzeba wytrzymywać.
W połowie czwartej piosenki ktoś na korytarzu nacisnął klamkę i drzwi zaczęły się powolutku uchylać. My w śmiech. Bezgłośny, ale śmiech – myślałyśmy, że pewnie te tłumy, które się ewakuowały (do tej chwili już pół sali wyszło, zgadza się, nie było tam wielu ludzi) nasłuchują, czy się już kończy.
W połowie czwartej piosenki ktoś na korytarzu nacisnął klamkę i drzwi zaczęły się powolutku uchylać. My w śmiech. Bezgłośny, ale śmiech – myślałyśmy, że pewnie te tłumy, które się ewakuowały (do tej chwili już pół sali wyszło, zgadza się, nie było tam wielu ludzi) nasłuchują, czy się już kończy.
Ale nie, to cichutko weszły dwie panie z obsługi. Powiedziałam
cicho do Agaty, że pewnie usłyszały, jak oni tam wyrzekają, jakie to jest
straszne, i weszły zobaczyć, czy to naprawdę jest takie złe.
Było. Wyszły po minucie, po czym wrócili ci dwaj panowie, którzy
zaczęli kręcić gównoburzę na samym początku. Weszli w przerwie przed ostatnim
utworem. Tacy dość ucieszeni, ale gdy zespół zaczął grać, natychmiast
zmartwiali, po czym zaczęli znowu dość głośno mówić:
– O nie, za wcześnie
przyszliśmy!
Rozglądali się, rozmawiali głośno, ogólnie robili typowe
ostentacyjne zamieszanie, zachowując się, jakby byli najważniejsi i było im
wszystko wolno. Melorecytator na scenie w transie. Jednak, o ironio, wraz ze
wzrostem jego rzekomego skupienia, spadał poziom artystyczny (o ile to było jeszcze
możliwe).
Uff! Część artystyczna się zakończyła, wszyscy się uspokoili, odetchnęli, natchnienie wcielone zeszło ze sceny. Nastąpiła część właściwa: ogłoszenie laureatów. Zwycięzcą okazał się (puenta nr 1) ten najbardziej niegrzeczny profesorski typ, który wyszedł z sali jako pierwszy, mówiąc głośno, że „to jest straszne”.
Miał przeczytać jakieś swoje wiersze, a wcześniej, podczas przemowy dziękczynnej, rzekł:
– Przeczytam tylko trzy wiersze, nie będę państwa zanudzał
jakimś recitalem. Myślę… że ta sala... doświadczyła już dzisiejszego wieczoru
dosyć.
Nie ma co ukrywać, że wszyscy się ucieszyli, przeczytał te
wiersze i wszyscy ruszyli nacieszyć się winem i cateringiem, który okazał się dwoma talerzami
kanapek. Przynajmniej wina było dużo.
Podczas picia tego wina w otoczeniu dziwnych ludzi doznałam olśnienia. Laureat stał akurat nieopodal i rozmawiał ze swoim kolegą, z którym wyszedł, a mnie nagle coś tknęło, wyciągnęłam telefon i mówię do Agaty:
Podczas picia tego wina w otoczeniu dziwnych ludzi doznałam olśnienia. Laureat stał akurat nieopodal i rozmawiał ze swoim kolegą, z którym wyszedł, a mnie nagle coś tknęło, wyciągnęłam telefon i mówię do Agaty:
– A jak właściwie wygląda Zagajewski, bo w sumie nie do
końca pamiętam…
TAK TEN DRUGI TO BYŁ WŁAŚNIE
ADAM ZAGAJEWSKI
Cześć, i dzięki za ryby. O tym, jak po raz kolejny brytyjski pisarz podbił moje serce
Nigdy nie czytałam dużych ilości fantastyki. Raczej się
prześlizgiwałam – tu Harry Potter, tam Władca Pierścieni, gdzieś się
przewinął Sapkowski, Pratchett... Ale dopiero gdy zakochałam się w serii o
niecnych dżentelmenach, począwszy od Kłamstw
Locke’a Lamory aż po niecierpliwe czekanie na The Thorn of
Emberlain, zdołałam zebrać się w sobie i przyznać, że w sumie to
troszkę tam podczytuję i w sumie chętnie podczytałabym więcej.
W ten sposób wzięłam do ręki pierwszą książkę z serii Autostopem
przez galaktykę i... Momentalnie się zakochałam. Udało mi się nawet
sprecyzować powód mojej miłości - po prostu poziom absurdu zawarty w tej
książce jest ni mniej, ni więcej poziomem, który dokładnie mi
odpowiada. Jest on, to muszę przyznać, dość wysoki. Napęd
nieprawdopodobieństwa, łapanie statków kosmicznych na kciuka, architekci
projektujący planety... To tylko mały wycinek wspaniałych rzeczy, które
spotkałam w książce.
Trzy rzeczy, dzięki którym lubię serial Suits
1. Ubrania. Za każdym razem, gdy w serialu jest nowy dzień i któraś z kobiet kroczy przez korytarz w nowej kreacji, myślę sobie „ale kiecka!”. Zawsze idealnie dopasowana, skrojona, no kurczę, perfekcyjna… Tak bardzo nie znam się na modzie, że dopiero douczyłam się, że każdy element ubioru jest firmowany takim nazwiskiem jak Givenchy, Prada czy Chanel. W tym momencie moja hipsterska część duszy próbowała wprawdzie zakrzyknąć „Nie idź tą drogą!”, ale kto by się przejmował hipsterstem, gdy na horyzoncie pojawia się wystrzałowa sukienka?
Jest jednak pewien problem. Kreacje są tak obłędne, że przyciągają wzrok bardziej niż w innych filmach. Może za bardzo? No bo bez przesady, za każdym razem gapić się na toalety pań i panów zamiast nadążać za tym, co się dzieje? Powiem szczerze, jeszcze nigdy nie zdarzyło mi się do tego stopnia zauważać ubrań aktorów – nieważne, czy w filmie, czy w serialu. One są… No, są, i to się widzi. I nie mówię tu tylko o kobietach – panowie również noszą idealnie skrojone garnitury (Odkryłam nieodkryte! Suits.), dopasowane koszule, zegarki i (tfu!) nawet niekiedy kamizelki!
2. Dowcipy. Może to nie jest bardzo głęboki ani wyszukany humor, ale bardzo mi odpowiada. Cięte riposty, dużo odniesień do popkultury, szczególnie do filmów (tak mi się wydaje, ale mogę wszystkiego nie łapać). Teatr. Możecie nie wierzyć, ale zdarzyło im się nawet zacytować Szekspirowskiego Tytusa Andronikusa! Bardzo się tym rozczuliłam w którymś z pierwszych odcinków czwartej serii.
Dobra, nie jest to do końca możliwe, żeby między ludźmi zawsze toczyły się tak pięknie wyważone dialogi i padały do tego stopnia sprawiające wrażenie przemyślanych żarty… Ale przecież nie oglądam tego serialu po to, żeby oglądać prawdziwe, prawdopodobne życie
3. Muzyka. Na koniec odcinka zwykle do niemych scen puszczają dłuższy fragment jakiegoś spokojnego utworu. Do dzisiaj słucham niektórych utworów z pierwszej serii, są zachwycające. Tak naprawdę jeśli człowiek przyjrzy się bliżej i przestanie skupiać się na muzyce podczas tych ostatnich scen – uderzy go z całą mocą komiczność zwolnionego chodu (oni zwykle tam gdzieś idą do windy i gapią się na siebie zza szklanych domów ścian) i powolutku jadącej za idącym kamery.
Mimo tych z rzadka wtrącanych wad serialu, ogląda się go naprawdę miło. Po spadku zainteresowania w trzeciej serii (która była dość dużym powtórzeniem; taką wariacją na temat dwóch pierwszych. Fabuła została ta sama, zmieniły się złe osoby), czwarta jest zaskakująco dobra – jeśli za miarę dobrego serialu uznamy trzy rzeczy, które opisałam powyżej i takie zakończenia, żeby nie można się było doczekać następnego odcinka, bez popadania w przesadę pod hasłem „Mody na sukces”.
Aha. Jeśli ktoś nie wie – serial jest o prawnikach. Jak tak popatrzy się na to, co napisałam wyżej, to wydaje się całkiem zabawne, nie?
Tekst pochodzi z bloga Sekretne życie kultury i z 2013 roku.
Tekst pochodzi z bloga Sekretne życie kultury i z 2013 roku.
Telemarketowe smaczki
– Proszę mi zatem powiedzieć, jak pani spędza czas wolny: na świeżym powietrzu, czy może w zaciszu domowym z dobrą książką?
– Proszę pani! Od siedzenia w domu i patrzenia w ścianę można dostać depresji!
[trzask]
– Proszę mi powiedzieć, jak pan spędza wolny czas...
– Ło, pani! Ja jestem stary dziadek! A co, pani się chce ze mną umówić?
– Nie, proszę pana, nie… Zależy mi…
– E, to ja dziękuję za takie telefony!
[trzask]– Oferuję Panu wspaniałą publikację za naprawdę symboliczną kwotę...
– Pani poczeka, ja żonie dam telefon.
– …
– Halo?
– Dzień dobry, właśnie oferowałam pani mężowi fantastyczną kolekcję, nazywa się Ptaki...
– A, pani o ptakach mówi? To jak ptak to do męża, ja nie mam.
– …– Jeszcze raz, jak masz na imię?
– Tak jak się przedstawiłam na początku…
– Aha! Znajdę cię na fejsie!
[trzask]
– Proszę mi powiedzieć, jak pan spędza wolny czas…
– Dobrze, już, proszę poczekać, tylko odłożę fona na chwilę i koszulę ściągnę!
***
Tekst ten został napisany w 2013 roku na fali rozżalenia kieratem, jakim jest praca w telemarketingu.
– Proszę pani! Od siedzenia w domu i patrzenia w ścianę można dostać depresji!
[trzask]
– Proszę mi powiedzieć, jak pan spędza wolny czas...
– Ło, pani! Ja jestem stary dziadek! A co, pani się chce ze mną umówić?
– Nie, proszę pana, nie… Zależy mi…
– E, to ja dziękuję za takie telefony!
[trzask]– Oferuję Panu wspaniałą publikację za naprawdę symboliczną kwotę...
– Pani poczeka, ja żonie dam telefon.
– …
– Halo?
– Dzień dobry, właśnie oferowałam pani mężowi fantastyczną kolekcję, nazywa się Ptaki...
– A, pani o ptakach mówi? To jak ptak to do męża, ja nie mam.
– …– Jeszcze raz, jak masz na imię?
– Tak jak się przedstawiłam na początku…
– Aha! Znajdę cię na fejsie!
[trzask]
– Proszę mi powiedzieć, jak pan spędza wolny czas…
– Dobrze, już, proszę poczekać, tylko odłożę fona na chwilę i koszulę ściągnę!
***
Tekst ten został napisany w 2013 roku na fali rozżalenia kieratem, jakim jest praca w telemarketingu.