Hamlet w Teatrze Słowackiego, reż. Bartosz Szydłowski



Hamlet w Teatrze Słowackiego to szybka jazda bez trzymanki po rollercoasterze zaskoczeń. Co robi na środku sceny obrotowej olbrzymia rzeźba dłoni przykryta folią? Zaraz zaraz, to pod tą folią coś jest? Kiedy ją zdejmą?


Spektakl Bartosza Szydłowskiego zostawił mnie chyba z jeszcze większą liczbą egzystencjalnych pytań niż sam Szekspir. Nic w tym dziwnego, Teatr Słowackiego ostatnimi czasy, chyba za sprawą dyrektury artystycznej Bartosza Szydłowskiego, zaczął mocno uwspółcześniać spektakle z dzięki czemu stają się jednocześnie bardziej zrozumiałe i mniej zrozumiałe. 

Można by powiedzieć, że nie jest to specjalnie trudne, wystarczy dać postaciom ciuchy z lumpeksu, które będą trochę, ale nie do końca retro, wrzucić ich w oniryczną, współczesną (ale też niecałkowicie) scenografię i kazać śpiewać dziwne piosenki. Koniecznie muszą temu towarzyszyć konwulsyjne podrygi.

Te zabiegi są faktycznie ważne i potrzebne, niemniej jednak prócz tego trzeba mieć na adaptację jakiś pomysł. Słowacki w nowej odsłonie moim zdaniem ten egzamin jak najbardziej zdaje. 

Ubrania i scenografia faktycznie nie są przystające do epoki, ale sam język już zostaje. Bardzo lubię ten zabieg, który tworzy pewien rodzaj dysonansu w głowie widza, często jest też czynnikiem humorystycznym (im lepiej zna się oryginał, tym częściej) i mnie na przykład pozwala też skupić uwagę.

Może to będzie prawienie oczywistości, ale nie sposób nie wspomnieć o tym, że takie potraktowanie materiału Szekspira najlepiej pokazuje jego ponadczasowość – to, że pisał o ludziach i dla ludzi, i że problemy, które opisywał, w mniej lub bardziej podobnych wersjach istnieją nadal i będą istnieć zawsze.

Spróbuję teraz zrobić kilka szczegółowszych uwag, starając się jednak nie wchodzić za głęboko, żeby nie odbierać czytelnikowi frajdy, jeśli zdecyduje się ten spektakl obejrzeć.

A więc z samego przodu sceny był jakiś rodzaj ciemnego piasku. Moje pytanie: właściwie dlaczego wszyscy się tak tarzali po tym piasku, po tej scenie? Czy to był w ogóle piasek? Czy to miało jakieś znaczenie, które mi umknęło? Nie mogłam nic wymyślić, a jeśli tego znaczenia tam nie było, to już dla mnie niestety przerost formy nad treścią w grze aktorskiej.

Horacjo, który dla mnie już zawsze będzie Starskim z Lalki Klemma (obie te role przypadły Krzysztofowi Piątkowskiemu), trochę za bardzo dyszał – a może to ja jestem uprzedzona do takiego grania, że biegasz po scenie, krzyczysz i dyszysz. Bo wtedy łatwo jest przesadzić, a i dykcja szwankuje, na drugim piętrze już mogą cię nie słyszeć. A ja siedziałam na drugim piętrze. Ale to było na początku; później się trochę uspokoił i było o wiele, wiele lepiej.





fot. Bartek Barczyk © Teatr im. J. Słowackiego w Krakowie

Z Ofelią też miałam najpierw problem, bo nie rozumiałam, o co jej chodzi – krążyła po scenie jakby wiecznie nienasycona, wsysała się w brata, siadała na ojcu… Być może czegoś  się nie domyśliłam, ale raziło mnie to nadzwyczajnie. Później ta niezrozumiała z początku gra się trochę uspokoiła i koniec końców Ofelia była moją ulubioną postacią tej adaptacji. A jak śpiewała! 



Król z kolei oglądał widowisko zorganizowane przez Hamleta i spoglądał na faktyczną widownię, jakby była jego towarzyszami w niedoli oglądania tamtych niedorzecznych wygibasów. À propos wygibasów – można było odnieść wrażenie, że w pewnym momencie na scenę wszedł prawdziwy Nosferatu, nie wiem, czy to było zamierzone, czy przypadkowe. Mam nadzieję, że zamierzone, efekt porażający!


Przerwanie tego widowiska i wjazd Studia Elsynor było tyleż niespodziewane, co ekscytujące. Nie wierzyłam własnym oczom, że to zrobili! Dodatkowy plus za przemyślane użycie nowych technologii i umiejętne wplecenie ich nawet w fabułę adaptacji.


Pojawiło się dużo odniesień do obecnej sytuacji politycznej i społecznej, ale jak dla mnie były one dość subtelne: tu ministrant wchodził w widownię, żeby zebrać składkę i po sali szedł niepewny pomruk przeradzający się w śmiech, to król przerywał spektakl, żeby zrobić wejście wspomnianego wcześniej Studia Elsynor… Było też kilka momentów, w których postacie ocierały oczy charakterystycznym ruchem, a było to dwa dni po sławetnej awanturze w sejmie. Ale to chyba niemożliwe, żeby to było bezpośrednie nawiązanie, na pewno mieli to wcześniej zaplanowane, poza tym używali palców wskazujących, nie środkowych (mogliby w sumie użyć środkowych).

Trochę raziły mnie piosenki Lennona, ale to może dlatego, że mam je aż do bólu osłuchane; wolałabym w tej sytuacji usłyszeć coś świeżego, a nie taką sobie przeróbkę. Mam wrażenie, że to było pójście po linii najmniejszego oporu – no bo serio? God? I just believe in me, [Yoko and me], Hamlet and me zabrzmiało nazbyt groteskowo.





Najbardziej zadziwił mnie i zachwycił rytm. Muzyka była dobrana wspaniale, aktorzy zazwyczaj musieli mieć świetnie wyćwiczone kwestie, żeby mówić je w dobrym tempie i dopasować się do sekwencji ruchów w odpowiednim czasie, w jakim mieli się zmieścić, a jak dołoży się do tego obrotową scenę… Wspaniałe. A muzyka niepokojąca i lekko taneczna, taka, jaką lubię najbardziej.



fot. Bartek Barczyk © Teatr im. J. Słowackiego w Krakowie

1 komentarz:

  1. Jej, miałam jeszcze przed pandemiczną izolacją iść na ten spektakl, bo uwielbiam interpretować nasze rodzime adaptacje znanych dramatów czy powieści, ale akurat wyskoczyły mi przygody z ekstrakcją "zęba mądrości" i musiałam wysłać kogoś innego na swoje miejsce, ku mojej rozpaczy. Jestem szalenie ciekawa, już planuję kiedy mogłabym się wybrać. Intryguje mnie, czy spektakl ten wzbudziłby we mnie tak wiele skrajnych emocji jak "Mistrz i Małgorzata" z Teatru Ludowego...

    OdpowiedzUsuń