Co z tymi Oscarami?

W zeszłą niedzielę odbyło się 92 rozdanie Nagród Akademii Filmowej. Tym dniem w roku żyje cała Ameryka i częściowo również Polska  –  szczególnie gdy możemy się jako naród poszczycić jakąś nominacją. W zeszłym roku była to Zimna wojna Pawła Pawlikowskiego, w tym – Boże Ciało Jana Komasy.

Nie zamierzam rozwodzić się nad tym, czy nominacje są słuszne, sprawiedliwe, właściwe, czy może krzywdzące, nielogiczne i nieprzystające do obecnych realiów – ten dyskurs jest modny już od paru dobrych lat do tego stopnia, że nawet zaczął mnie już trochę nużyć.

Jednak właśnie dzięki niemu przyszedł mi do głowy pomysł na inne rozważania – jako że kwestionowanie tego wszystkiego zaczęło mnie już trochę męczyć, spróbowałam zawrócić i w pewnym sensie zakwestionować kwestionowanie. Pytanie, które sobie zadałam, brzmi: czy ma sens kontestowanie formy Oscarów, nominacji, sposobu prowadzenia gali, istnienia całej imprezy? Czy musimy cały czas zastanawiać się, ile filmów zostało niedocenionych, ile mogło być nominowanych, jakie to wszystko jest przesadzone i dlaczego nie ma prowadzącego (albo dlaczego on jest, jaki jest i dlaczego nie taki, jaki powinien być)?

W tym roku spróbowałam zrobić eksperyment myślowy i odpowiedziałam na powyższe pytania słowem nie. Pozwoliłam sobie odpuścić śledzenie dyskusji, której poddawałam się z roku na rok i spróbowałam nacieszyć się samym wydarzeniem: miałam okazję do obejrzenia filmów, na które inaczej bym nie spojrzała, mogłam wyrobić sobie zdanie przed rozdaniem nagród, doceniłam też sam eksperyment myślowy typowania przyszłych zwycięzców.

Jak mi było dobrze przez tę chwilę! Ekscytowałam się jak szalona, w dzień gali obejrzałam jeszcze dwa filmy (świetny Parasite i mierną Judy), szukałam informacji o tym, jak będzie w tym roku prowadzona gala, staranniej dobierałam to, czego słuchałam i co czytałam (bo w większości w mediach było większe lub mniejsze narzekanie) i w końcu zasiadłam przez telewizorem, żeby całe wydarzenie obejrzeć na żywo.

Śmiechom nie było końca. Podobało mi się niemal wszystko – od otwierającej przemowy Chrisa Rocka i Steve’a Martina przez skecz Kristen Wiig i Mayi Rudolph po kocie zabawy Rebel Wilson i Jamesa Cordena. Oczywiście dowiedzenie się niemal na żywo o nagrodzonych też jest nie do przecenienia.

Czy uważam, że powinno być nominowanych więcej mniejszości? Oczywiście. Czy cała gala wydaje się niepotrzebnym głaskaniem się po główkach jakiegoś uprzywilejowanego kółka wzajemnej adoracji? Jasne. Czy było dużo filmów, które zasługiwały na statuetki bardziej niż nagrodzeni? Pewnie tak. Czy jednak powtarzanie tego po raz setny coś zmieni? Nie sądzę.

W tym roku założyłam, że cała otoczka wokół rozdania Oscarów i sama kulminacja są zasadzone na pewnej konwencji – właśnie takiej, której można się spodziewać po białym, męskim i ograniczonym Hollywood – tendencyjnej, trochę suchej, gdzie większość rzeczy jest do przewidzenia i dzięki temu, o ironio, można się cieszyć każdym zaskoczeniem. 

Wszystko jest umowne i akceptacja tej umowności jest swego rodzaju warunkiem pełnego uczestniczenia w tym. Innymi słowy, ktoś kiedyś wymyślił zasady tej gry i możesz w nią grać zgodnie z nimi, co jest przyjemne i nie takie wymagające (to właśnie zrobiłam w tym roku, polecam). Możesz też je kwestionować i próbować wejść w szarą, nieodkrytą jeszcze strefę mapy (konstruując tę metaforę, wyobrażam sobie GTA). Możesz też w ogóle się całą sprawą nie interesować i za każdym wspomnieniem gali wzruszać ramionami i przewracać oczami. To też jest okej. Ja w tym roku na fali zmęczenia wybrałam kwestionowanie kwestionowania. Fajnie było sobie na to pozwolić.

W ramach luźnych przemyśleń (raczej dla tych, co oglądali) dołączam jeszcze kilka uwag na temat trzech wybranych filmów powiązanych w tym z Nagrodami Akademii Filmowej.

Parasite



Prawdziwa kinowa bomba. Zbudowany na przeciwieństwach, mocno satyryczny i zaskakujący. Z drugiej strony można powiedzieć, że trochę za bardzo zachodni, może skrojony właśnie pod nagrody? Czasem można odnieść wrażenie, że to mokry sen wyższej klasy średniej o tym, jak żyją bogacze (tu mogę uwierzyć w przemyślane przerysowanie) i ubodzy (obawiam się, że taka, trochę ulukrowana wersja biedy po prostu lepiej się sprzedaje). Piękny, piękny dom, no i ja tam bardzo lubię być zaskakiwana.

Jojo Rabbit



Na pierwszy, zwiastunowy rzut oka, Jojo Rabbit wydaje się obrazoburczy i niedelikatny, ale już po kilku scenach to wrażenie znika. Film kolorami trochę przypomina estetykę Wesa Andersona, co dla mnie jest dużym plusem. Wszystko składa się, o dziwo, w dobrze zgraną całość: zgorzkniały Sam Rockwell, wiecznie podekscytowana Rebel Wilson rozdająca broń dzieciom, Scarlett Johanson w tych swoich dziwnych kapelutkach i wiązanych bucikach, jeżdżenie na rowerze, żarty o Żydach i Hitlerze typu it's funny because it's true i w końcu wymyślony przyjaciel głównego bohatera – Adolf Waititi, który raz siedzi znudzony w indiańskim stroju, raz wypada przez okno i sprawia, że film o młodym, ekscytującym się naziście jest jeszcze bardziej absurdalny. Dobre jest też to, że twórcy nie poprzestają na samej komedii i zdarza im się uderzać w poważniejsze tony – nie jest więc tak całkiem przesłodzony.

Taika Waititi udający, że wkłada statuetkę Oscara pod fotel, jest moim ulubionym momentem tegorocznej gali.


Historia małżeńska




Miałam go oglądać na raty, ale tak przywarłam do ekranu, że odkleiłam się dopiero po napisach. Więcej niż dwie oscarowe role. Aż nazbyt teatralny, ale jakoś się w tym wszystkim bronił. Nie do końca odpowiadało mi, że najpierw śledzimy Nicole i trochę się z nią związujemy emocjonalnie, a później już praktycznie do końca króluje Charlie i, chcąc nie chcąc, widz się z nim utożsamia – to on jest trochę oszukany, niby ze swojej winy, ale nie do końca, on przecież chce dobrze, no ale ona też chce dobrze… Słowem – życie. Dużo fajnie przemyconych symboli, no i wspaniały Alan Alda!

Baumbach wyglądał z Gretą pięknie, ale jest niepokojąco podobny do Adama Drivera. 

Tu akurat jeszcze Rebel Wilson (nie w kocim stroju) i Taika Waititi.


1917




Cieszę się, że został doceniony pod względem technicznym i żadnym innym, bo właśnie na to zasługiwał. Jeśli chodzi o zdjęcia i preprodukcję – jest to istny majstersztyk, wszystkie szczegóły są dopracowane do ostatniego przecinka. Wróć, jednak nie do końca – możliwe, że przy doborze fontu twórcy nie do końca się postarali. Bardzo ciekawie pisze o tym Grzegorz Fijas na swoim blogu spoiler alert: otóż okazuje się, że Futura, która została tu użyta, pojawiła się na rynku dopiero w 1927 roku, więc mamy do czynienia z pewnym anachronizmem.  

Z samego filmu byłaby naprawdę dobra gra komputerowa; to porównanie narzuciło się może aż za bardzo. Na plus nieopatrzeni aktorzy i to, że w jakiś przedziwny sposób główny bohater pod koniec filmu wydawał się kilka lat starszy niż na początku. Na minus fakt, że było za czysto (oni bardziej brodzili w błocie niż to było pokazane!) i to, że niewiele więcej da się o tym filmie powiedzieć.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz