Małe kobietki Grety Gerwig – dobra ekranizacja takiej sobie książki?

Zacznę od mojej pierwszej styczności z Małymi kobietkami. Był to serial Przyjaciele, w którym bestseller Alcott był ulubioną książką Rachel. W którymś odcinku Rachel czytała ulubioną książkę Joeya (Lśnienie Kinga), a Joey czytał właśnie Małe kobietki. Spojlery z tego odcinka pamiętam do dziś.

 

 Często robię tak, że sięgam po książkę, jeśli ją zobaczę w filmie lub skojarzę z jakąś piosenką – albo jeżeli dowiem się, że była w większym lub mniejszym stopniu inspiracją związaną z czymś, co mi się podoba. Tak było i tym razem, przepadam za dziewiętnastowiecznymi powieściami, otworzyłam książkę… I zaraz ją zamknęłam, przeczytawszy zaledwie parę stron. Dlaczego? Uznałam, że nie zniosę takiej ilości upupiania i (jak powiedziałby Wańkowicz) słodkiego moralizatorskiego smrodku dydaktycznego, tego podśpiewywania, połajanek, robienia na drutach o szarej godzinie, mężnych walk z wewnętrznym przyjacielem i tym podobnych.

Kiedyś moją ulubioną książką była Ania z Zielonego Wzgórza, podejrzewam więc, że jeśli Kobietki trafiłyby w moje ręce dziesięć lat temu, pewnie podobałyby mi się bardziej. Chociaż wydaje mi się, że Montgomery pisała nieco mniej naiwnie, trochę bardziej prześmiewczo i że we wszystkich Aniach było więcej humoru. Może Alcott też się potem rozkręca? Tego się nie dowiedziałam, ale może jeszcze kiedyś zrobię drugie podejście.

Celem tego wstępu jest osadzenie tych przemyśleń w kontekście – otóż nie czytałam książki, nie oglądałam żadnej innej ekranizacji, jest to zatem tekst li i jedynie o filmie Grety Gerwig. Jeśli chodzi o spojlery to chyba trudno posługiwać się tym terminem w przypadku takiego klasyka, ale jeśli ktoś nie wie absolutnie nic i nie chce wiedzieć, niech przestanie czytać, bo dalej nie uważam na to wcale (a i wyżej wrzuciłam Rachel spojlerującą najważniejsze zwroty akcji biednemu Joeyowi).

Pierwsza myśl o filmie: jakie to było męczące! Poszłam do kina w niedzielę w południe, czułam się jakbym spędziła tam ze cztery godziny (tak naprawdę film trwa trochę ponad dwie), do tego brak wyraźnej kulminacji (przez tę hołubioną przez autorki zwyczajność i codzienność) sprawił, że od pewnego momentu zakończenie wydawało się jednocześnie bliskie i odległe. Raz wydawać się mogło, że czeka tuż za rogiem, żeby zaraz uciec w kolejne małe zawiłości i sprawić, że widz otwierał szeroko oczy, nie wiedząc, co się dzieje. 

Co jakiś czas przypominałam sobie, że trwa wojna secesyjna – moim zdaniem było to trochę za bardzo przesunięte w tło. Rozumiem, że to nie film o tym, niemniej jednak wystarczyłaby mi któtka scena z matką, która chce uchronić swoje kobietki przed okropnymi wiadomościami, które przychodzą z frontu (a i Laura Dern miałaby wtedy okazję, żeby się wykazać). Co jak co, ale to było duże wydarzenie i wydaje mi się, że wpłynęło na życie każdego zwykłego obywatela o wiele bardziej niż było to pokazane w filmie (nawet na Północy).

Spróbuję teraz powiedzieć coś miłego (planowałam nawet, że zacznę od miłych rzeczy, naprawdę!). Tak do połowy film bardzo mi się podobał. Iskrzył się od śmieszniutkich małych scenek i gagów, był sam w sobie uroczy; jednocześnie ciepły i gorzki – lubię takie koktajle, bo mocno przypominają życie, nawet jeśli są osadzone w innych realiach.


Kilka razy łzy stanęły mi w oczach, bo Saoirse Ronan zagrała moim zdaniem bardzo dobrze i można się było z tą bohaterką solidnie utożsamić (ale tylko z nią, zaraz o tym powiem). Za sam monolog o tym, że kobiety są stworzone do czegoś więcej niż tylko do kochania dałabym jej tę oscarową nominację. Chwytała za serce.


Meryl Streep była wspaniała, chociaż jak teraz się nad tym zastanawiam, zrzędliwa ciotka to chyba niezbyt wymagająca rola. Było jej bardzo mało i koniec końców miała jeden naprawdę dobry tekst. Ten, który był w którymś zwiastunie („ciociu, przecież ty nie wyszłaś za mąż” – „to dlatego, że jestem bogata!”).


Nie potrafię się przekonać do Chalameta, choć bardzo bym chciała, bo widać go teraz wszędzie. Można powiedzieć, że byłam dość blisko po Call me by your name, to była dobra rola, ale jeden film to wciąż za mało. W Małych kobietkach wystarczyłoby gdyby zagrał poprawnie, był ważny, ale nie najważniejszy. A on, ku mojemu zaskoczeniu, był drewnem. Zamiast zagrać rozpacz, zarzucał włosami, najbliższe mu do szaleńczego zakochania były kiepskie maślane oczy… Tylko w tańcu się sprawdzał (szczególnie gdy miał Saoirse za partnerkę).


Kolejnym zawodem jest Emma Watson. Mówię to z bólem, ale podejrzewałam to już od dawna – ona po prostu była Hermioną i dlatego zagrała ją tak dobrze, a koniec końców się nie sprawdza, bo nie jest najlepszą aktorką. Postać Meg nie jest z tego co wiem bardzo skomplikowana – to po prostu zwykła dziewczyna, która chce się bawić, zakochuje się, idzie za głosem serca, a potem trochę cierpi, bo nie może sobie kupić sukienki. Ale koniec końców przecież kocha męża i zawsze chciała mieć rodzinę, ma ją, więc tak naprawdę jest szczęśliwa… Koniec historii. Meg zagrana przez Emmę była zaledwie poprawna.


Rodzice. Nie wiem, czy w książce było tak samo, ale są tutaj zupełnie niepotrzebni. Jeszcze Marmee grana przez Laurę Dern ma trochę czasu, żeby widza do siebie przekonać – chociaż i tak nie robi wiele poza kilkoma minami, losowymi uczynkami dobroczynnymi (czyli oddawaniem rzeczy takich jak śniadania i szaliki) i okazjonalnym żarcikiem jak już wróci jej mąż.


No właśnie, mąż i ojciec. Jak wszedł, myślałam, że to Kevin Costner (ale nie). Bob Odenkirk nie miał nic do zagrania. Przytulił córki, postał na ślubie (odprowadził siostrę do powozu), postał na pogrzebie, (odprowadził żonę do domu) posiedział przy obiedzie, rzucił jeden żarcik… I tyle. Żadnej celowości, żadnego ojcowskiego wsparcia, i to do tego stopnia, że momentami zapominałam, że faktycznie z tej wojny wrócił i gdzieś tam siedzi w tle lub w innym pokoju. Zdecydowanie lepiej spełniał swoją rolę, kiedy go nie było, a ta pustka i tęsknota za nim były bardziej wyczuwalne niż jego obecność. Ta ostatnia nie ma dla mnie większego sensu, to był duży zgrzyt (szczególnie przy pogrzebie).

Wrócę znowu do pozytywnych rzeczy. Wielki plus daję za zabawy z czasem – dwie linie czasowe przeplatają się w narracji, zazwyczaj jakoś do siebie odnoszą dzięki konkretnym rzeczom (typu wspomnienie prezentu), dwie choroby zmiksowane niemal w jedną… Gloryfikowane dzieciństwo miało złoty kolor, było oświetlone światłem świeczek i kominka – ciepłe kolory bardzo dobrze się kojarzyły i dzięki temu można było łatwo odróżnić narrację wcześniejszą od późniejszej, utrzymanej w zimnych, niebieskich tonach. Na poniższych dwóch zdjęciach bardzo dobrze widać tę różnicę:




Bardzo dobrze, że zastosowano ten kolorystyczny trik, bo niestety dwudziestokilkuletnie aktorki grające nastolatki wyszły bardzo słabo (w miarę przekonywająca była tylko Florence Pugh, czyli filmowa Amy March ze swoją okrągłą buzią, grzywką i bardziej piskliwym głosem). Na pewno ciekawym zabiegiem byłoby zatrudnienie innych, młodziutkich aktorek do grania młodszych dziewcząt – w końcu różnica narracyjna to siedem lat i więcej! Z drugiej strony poniekąd rozumiem ten wybór – chemia na planie była tak wyczuwalna i gęsta, że można by w niej ugrzęznąć. Wspaniale, że przedostało się to do filmu.

Koniec końców to dobrze, że niektóre pytania pozostają bez odpowiedzi. Czy Jo to Louisa May Alcott? Czy któraś z narracji jest nadrzędna i czy na przykład Jo targująca się z wydawcą to Jo/Louisa w świecie, w którym nigdy nie wyszła za mąż? Jeśli tak, to po co ta końcowa sekwencja typu wszyscy żyli długo i szczęśliwie, bawili dzieci (swoje i nieswoje), tak że ciotka Meryl Streep przewracała się w grobie? Bo tak polecił wydawca?

Czuję, że coś mi umyka, a jednocześnie mam wrażenie, że ten film nie jest aż tak głęboki i skomplikowany, żeby go rozstrząsać do tego stopnia. Więc na tym zakończę i powiem jeszcze, że skoro można było tyle powiedzieć to chyba nie był taki najgorszy. Filmy kostiumowe są fajne.

8 komentarzy:

  1. Wspaniała recenzja. Chętnie jednak obejrzę film, pomimo wielu wad, które wymieniłaś.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo dobrze! Koniec końców warto - choćby dla samej Saoirse (tego jednego monologu!) i Florence :)

      Usuń
  2. Ciekawa recenzja, lubię tego typu filmy..

    OdpowiedzUsuń
  3. No właśnie! W filmach kostiumowych zdecydowanie podobają mi się kreacje a także wątki miłosne. ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mnie bardziej interesuje kontekst epoki, natomiast faktycznie jest coś w tym, że wątki miłosne w filmach kostiumowych mają w sobie pewien specyficzny czar i są takie uroczo idealistyczne :) No i prawda, sukienkiiii! <3

      Usuń
  4. Chciałam pójść z przyjaciółką, ale obie się rozchorowałyśmy :(

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Może niedługo gdzieś wrzucą, głowa do góry! Teraz mamy taką sytuację, że filmy dużo prędzej trafiają na platformy streamingowe :)

      Usuń
  5. Mnie film wyjątkowo urzekł - może to przez to, że oglądałam go w dzień premiery, po pierwszym i przed drugim tygodniem sesji, która totalnie mnie rozwaliła. Łzy lały się strumieniami i w ogóle cały seans miałam wrażenie, że ktoś wlewa miód prosto w moje serduszko. Filmowa adaptacja odbiega raczej od zamysłu Alcott, jest zrobiona bardzo pod współczesną publikę, przykładowo wątki feministyczne w książce nie były aż tak uwypuklone.
    Mnie, bardzo subiektywnie, film rozwalił na łopatki. Poziom gry aktorskiej był co prawda zróżnicowany, ale jak tylko pojawiały się Florence (jej głos! złoto!), Maryl czy Saoirse to niedociągnięcia innych od razu odchodziły w zapomnienie.

    OdpowiedzUsuń