Recital albo historia z dwiema puentami
To była uroczystość przyznania nagrody za tomik poetycki. Jak to
zwykle bywa, w międzyczasie odbyła się część artystyczna, to znaczy występ jakiegoś
zespołu/solisty, których się zaprasza, żeby uświetnić wydarzenie i nadać mu
rangi. Tym razem zostało zaproszone pewne trio: był pan grający na gitarze z jakimś
syntezatorem, drugi z trąbką i ON – gwiazda wieczoru, konferansjer i
melorecytator w jednym.
Jak się głębiej zastanowić to sama muzyka była nawet znośna,
natomiast wokalista-melorecytator-konferansjer-frontman był bardzo, bardzo
niedobry, wręcz koszmarny. To ten typ artysty, za którego się wstydzisz. Jak
tylko otworzy usta, ogarnia cię takie dojmujące poczucie wstydu, które czasem
przeradza się w autentyczne pieczenie koniuszków palców i gorąco, które zawsze
przychodzi falami.
Wstydziłam się więc za niego całe dwa sety. Na szczęście byłam
tam z koleżanką, z którą dzieliłam ten wstyd i w końcu doszłyśmy wspólnie do
wniosku, że on po prostu deklamował, bo nie umiał śpiewać. Wpadał w taki
pseudotrans i recytował. W międzyczasie gawędził i konferansjerzył: że to są
utwory z płyty, którą będą nagrywali w studio za tydzień, że robił słuchowiska
radiowe w zeszłym tygodniu i że w Katowicach jest fabryka porcelany, która
dawniej zatrudniała 700 osób, a teraz już tylko, cytuję – „11 pań”.
Jeszcze podczas pierwszego setu wszyscy się tylko wiercili,
potem na szczęście zespół zszedł ze sceny i nadeszły laudacje finałowych
tomików poetyckich, nadzwyczaj udane. Niestety później, ku naszemu przerażeniu,
nadciągnął drugi set. Tu się już nie patyczkowali. Pan frontman miał utwór, w
którym z dziesięć razy powtórzył „gówno mnie to obchodzi, zabieraj pan psa”,
raz za razem, coraz bardziej natchnionym głosem. A zachowywał się tak: trzymał
mikrofon w jednej ręce, a w drugą kładł na statywie, którym gibał na boki,
trochę się na nim opierając. Udawał natchnienie, ale niezbyt przekonywająco.
W drugim secie było 5 [słownie: pięć!] utworów. Po trzecim zrobiło się zamieszanie w pierwszych rzędach i wyszli dwaj mężczyźni wyglądający poważnie i profesorsko (a już na pewno poetycko). Jeden z nich dość głośno powiedział:
– To jest straszne! Tego się nie da słuchać!
Drugi przytakiwał gorliwie (wokalisto-recytatoro-frontmano-konferansjer nadal
gibał się gorliwie jak ten statyw na scenie i usiłował śpiewać). Pierwszy powiedział jeszcze raz to
samo, nie dbając o to, że mówi dość głośno:
– To jest straszne! Wychodzę. To jest straszne!
Obaj wyszli.
Za nimi jeszcze ze trzy osoby zobaczyły okazję do przewietrzenia się i wymknęły się pojedynczo. Potem jeszcze ze dwie (wcale nie przesadzam z liczbami, naprawdę ludzie po prostu wychodzili!). Atmosfera na sali trochę się rozprężyła, ludzie zaczęli całkiem głośno rozmawiać, łącznie z gronem profesorskim w pierwszych rzędach… Jacyś studenci trzęśli się ze śmiechu, my z Agatą trochę też, ale siedziałyśmy bardziej z tyłu i naprawdę starałyśmy się trzymać fason.
Robiłyśmy tylko wielkie oczy, bo to jednak trochę nieodpowiednie ze
strony profesorów – oczekuje się od nich nieco więcej niż wytrzymanie paru grafomańskich
utworów bez zawstydzania połowy sali jeszcze bardziej niż robią to grafomańskie
utwory, które trzeba wytrzymywać.
W połowie czwartej piosenki ktoś na korytarzu nacisnął klamkę i drzwi zaczęły się powolutku uchylać. My w śmiech. Bezgłośny, ale śmiech – myślałyśmy, że pewnie te tłumy, które się ewakuowały (do tej chwili już pół sali wyszło, zgadza się, nie było tam wielu ludzi) nasłuchują, czy się już kończy.
W połowie czwartej piosenki ktoś na korytarzu nacisnął klamkę i drzwi zaczęły się powolutku uchylać. My w śmiech. Bezgłośny, ale śmiech – myślałyśmy, że pewnie te tłumy, które się ewakuowały (do tej chwili już pół sali wyszło, zgadza się, nie było tam wielu ludzi) nasłuchują, czy się już kończy.
Ale nie, to cichutko weszły dwie panie z obsługi. Powiedziałam
cicho do Agaty, że pewnie usłyszały, jak oni tam wyrzekają, jakie to jest
straszne, i weszły zobaczyć, czy to naprawdę jest takie złe.
Było. Wyszły po minucie, po czym wrócili ci dwaj panowie, którzy
zaczęli kręcić gównoburzę na samym początku. Weszli w przerwie przed ostatnim
utworem. Tacy dość ucieszeni, ale gdy zespół zaczął grać, natychmiast
zmartwiali, po czym zaczęli znowu dość głośno mówić:
– O nie, za wcześnie
przyszliśmy!
Rozglądali się, rozmawiali głośno, ogólnie robili typowe
ostentacyjne zamieszanie, zachowując się, jakby byli najważniejsi i było im
wszystko wolno. Melorecytator na scenie w transie. Jednak, o ironio, wraz ze
wzrostem jego rzekomego skupienia, spadał poziom artystyczny (o ile to było jeszcze
możliwe).
Uff! Część artystyczna się zakończyła, wszyscy się uspokoili, odetchnęli, natchnienie wcielone zeszło ze sceny. Nastąpiła część właściwa: ogłoszenie laureatów. Zwycięzcą okazał się (puenta nr 1) ten najbardziej niegrzeczny profesorski typ, który wyszedł z sali jako pierwszy, mówiąc głośno, że „to jest straszne”.
Miał przeczytać jakieś swoje wiersze, a wcześniej, podczas przemowy dziękczynnej, rzekł:
– Przeczytam tylko trzy wiersze, nie będę państwa zanudzał
jakimś recitalem. Myślę… że ta sala... doświadczyła już dzisiejszego wieczoru
dosyć.
Nie ma co ukrywać, że wszyscy się ucieszyli, przeczytał te
wiersze i wszyscy ruszyli nacieszyć się winem i cateringiem, który okazał się dwoma talerzami
kanapek. Przynajmniej wina było dużo.
Podczas picia tego wina w otoczeniu dziwnych ludzi doznałam olśnienia. Laureat stał akurat nieopodal i rozmawiał ze swoim kolegą, z którym wyszedł, a mnie nagle coś tknęło, wyciągnęłam telefon i mówię do Agaty:
Podczas picia tego wina w otoczeniu dziwnych ludzi doznałam olśnienia. Laureat stał akurat nieopodal i rozmawiał ze swoim kolegą, z którym wyszedł, a mnie nagle coś tknęło, wyciągnęłam telefon i mówię do Agaty:
– A jak właściwie wygląda Zagajewski, bo w sumie nie do
końca pamiętam…
TAK TEN DRUGI TO BYŁ WŁAŚNIE
ADAM ZAGAJEWSKI
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz