Cześć, i dzięki za ryby. O tym, jak po raz kolejny brytyjski pisarz podbił moje serce
Nigdy nie czytałam dużych ilości fantastyki. Raczej się
prześlizgiwałam – tu Harry Potter, tam Władca Pierścieni, gdzieś się
przewinął Sapkowski, Pratchett... Ale dopiero gdy zakochałam się w serii o
niecnych dżentelmenach, począwszy od Kłamstw
Locke’a Lamory aż po niecierpliwe czekanie na The Thorn of
Emberlain, zdołałam zebrać się w sobie i przyznać, że w sumie to
troszkę tam podczytuję i w sumie chętnie podczytałabym więcej.
W ten sposób wzięłam do ręki pierwszą książkę z serii Autostopem
przez galaktykę i... Momentalnie się zakochałam. Udało mi się nawet
sprecyzować powód mojej miłości - po prostu poziom absurdu zawarty w tej
książce jest ni mniej, ni więcej poziomem, który dokładnie mi
odpowiada. Jest on, to muszę przyznać, dość wysoki. Napęd
nieprawdopodobieństwa, łapanie statków kosmicznych na kciuka, architekci
projektujący planety... To tylko mały wycinek wspaniałych rzeczy, które
spotkałam w książce.
Do mych uszu dotarły takie zarzuty, jak to, że Adams niezbyt wie, o czym pisze, nawet nie sili się na prawdopodobieństwo naukowe (może to właśnie przez to, że odpalił napęd nieprawdopodobieństwa...). Całe szczęście, że nie znam się na fizyce, bo mogę powiedzieć, że całkowicie mnie to nie irytuje, wręcz przeciwnie - całkiem możliwe, że właśnie dlatego tak mi się cała historia podoba.
Podobają mi się te rozkosznie nieprawdopodobne
rzeczy, które autor opisuje ze śmiertelną powagą. Myślę, że jest to warte
niezgodności z prawami fizyki, tym bardziej, że jeśli chodzi o język, nie
mam mu nic do zarzucenia – podobnie jak tłumaczeniu, które absurdy angielskie
przekuwa na polskie.
Ciąg dalszy nastapi…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz