Kwiat paproci – słowiański Zmierzch, na który nikt nie czekał... – cz. I

 
... i który okazał się bardzo przyjemną serią! Wyobraźcie sobie, że Mieszko I nie przyjął chrztu. Polska jest monarchią, w której zabobony mają się szczególnie dobrze, a każda lekarka jest zobowiązana zrobić roczne praktyki u szeptuchy, najlepiej na wsi. Prócz tego nic się nie zmieniło – każdy ma telefon, istnieją seriale, popkultura, telewizja... Seria ma specyficzny klimat, znajdziemy w niej dużo biegania po lesie (również nago) oraz postacie, które przez większość czasu denerwują swoją bezmyślnością, ale ostatecznie okazują się dość interesujące. Zapraszam na pierwszą część bezspojlerowej recenzji.
 


Kryzys i porównanie

Książki te wespół z Dumą i uprzedzeniem oraz czwartą częścią serii o Cormoranie Strike'u (Zabójczą bielą) pióra Roberta Galbraighta vel J. K. Rowling wyciągnęły mnie z kryzysu czytelniczego, który od paru lat miał się świetnie i zatruwał mi egzystencję, nie zamierzam więc na nie tak bardzo narzekać, chociaż na pewno wiele rzeczy mogłoby być lepiej przemyślane.

Jeśli chodzi o zaczepny tytuł tego tekstu, wcale nie zmyślam i mam prawo porównywać. Dawno temu, jeszcze przed filmem, przeczytałam większość Zmierzchu (odpadłam chyba w okolicach czwartego tomu, który mnie już znudził) i wiem, co krytykuję – te książki nie wniosły wiele do mojego życia i pałałam świętym oburzeniem, gdy okazało się, że zawojowały świat.
 


Zmiany w świecie

Kwiat paproci to cztery części plus prequel i dodatki (dwa tak zwane Sekretniki szeptuchy). Bardzo szybko przeczytałam cztery główne części, być może kiedyś wrócę do prequela, a świat raczej nie zafascynował mnie na tyle, żeby sięgać po dodatki. Już mówię, dlaczego.

Po odkryciu, czym tak naprawdę różni się Polska bez chrztu od Polski, w której żyjemy, musiałam pokonać mocne uczucie zawodu. Jakoś wyobrażałam sobie, że opowieść będzie naszpikowana mikrozmianami, być może nomenklatura będzie trochę inna albo telefony będą wyglądały całkiem inaczej, może ktoś niechrześcijański dzięki pogaństwu wymyślił hologramy, które na początku XXI wieku już grają i buczą, a może nadal piszemy gęsim piórem i atramentem, jak w Hogwarcie, bo nikt nie wymyślił długopisu?

Spodziewałam się mnóstwo efektów motyla, które byłyby przyjemnymi smaczkami dla czytającego i przypominałyby o tym, że przedstawiony świat, mimo że podobny do naszego, różni się od niego w szczegółach. Jednak prócz tego, że słowiańskość i pogaństwo wylewały się z kart wszystkich części, nic takiego nie zauważyłam.

Szeptucha, czyli pierwsza część, w której zawodzi tylko końcówka

Czytając pierwszą książkę z serii, byłam w miarę zadowolona. Chciałam jak najszybciej dotrzeć do końca, ciekawiły mnie pomysły fabularne autorki, jeszcze miałam nadzieję, że świat będzie trochę bardziej rozwinięty.

To prawda, od początku uznałam, że bohaterka, Gosława Brzózka, jest typową, bezmyślną Mary Sue, która płynie z prądem i którą zawsze ktoś uratuje z opresji, przez co te przygody nigdy nie będą dostatecznie przerażające. Jednak kombinacja hipochondrii, uczciwości, upartości i dystansu do siebie bohaterki (w takiej właśnie kolejności!) jakoś wzbudziła we mnie sympatię.

Bohaterka właśnie skończyła studia i chce zostać lekarką, jednak żeby urzeczywistnić to marzenie, musi spędzić rok na praktykach u szeptuchy. Wyjeżdża więc do Bielin, podkieleckiej wsi i tu już zarysowuje się schemat, który jest widoczny w wielu książkach – początek fabuły książki, początek nowego etapu w życiu bohaterki lub bohatera. To, co było, zostaje odkreślone grubą kreską, i w najlepszym wypadku zostaje gdzieś w tle, a zazwyczaj po prostu znika.



Czasem jest to bardziej wytłumaczone, czasem mniej. Zrozumiałe jest, że Harry Potter nie miał przyjaciół przed Hogwartem, bo wszystkich straszył jego kuzyn Dudley (chociaż nawet to wydaje mi się przesadą – Harry musiałby być naprawdę BARDZO samotny i w związku z tym BARDZO zaburzony). Okej, w czasach Ani z Zielonego Wzgórza były tylko listy, a ona zwykła wymyślać sobie przyjaciółki, więc też szybko, jak każde dziecko, przyzwyczaiła się do nowej sytuacji.

Tutaj Gosia przyjeżdża do Bielin ze swoją jedyną przyjaciółką i prawie się nie kontaktuje ze swoją ukochaną mamą. Nie ma też żadnej rodziny (a jej mama pochodziła z Bielin, więc mogliby tu być jacyś kuzyni i na przykład krępujący niedzielny obiad u ciotki... zaraz, to niedziele istnieją jako dni wolne od pracy? Który słowiański bóg to wymyślił?).

Jednak książkę czyta się bardzo szybko, bo ogólny pomysł fabularny jest interesujący – i tutaj powtarzalność i przepisanie schematów ja uznaję za duży plus. Dobrze się czyta o bohaterce, która jest swego rodzaju wybranką, kimś zwyczajnym wtrąconym nagle w okowy wyjątkowości. Wszyscy (łącznie z bogami) oczekują od niej objawienia swojego daru i tego, że będzie lotna i wyjątkowa, a ona, biedna, nie wie, co z tym zrobić, bo jest młoda, nieopierzona i daleka od wyjątkowości.

Noc Kupały, czyli druga część, która powinna być w pierwszej części

 
Fabuła pierwszej części jest na tyle rozciągnięta, że gdy jeszcze ją czytałam i nie znałam tytułu drugiej, byłam pewna że wszystkie wydarzenia (jakoś chyba od marca do czerwca jednego roku) rozegrają się podczas jednej powieści. Okazało się, że autorka postanowiła to rozbić, co ostatecznie nie było najgorszym pomysłem – jak już poznam dany świat, lubię poczytać trochę o zwyczajnych perypetiach w nim osadzonych, a Noc Kupały doskonale zaspokaja to pragnienie.

W drugiej części Gosia nabywa trochę rozumu i jest to nawet fabularnie wytłumaczone – po prostu uczy się radzić sobie z tym, co ją spotyka, samodzielnie i pracuje na swój rachunek, nie chcąc martwić innych. Dowiadujemy się, że słowiańscy bogowie, którzy się jej okazują, są trochę jak ci greccy – niby uważają, że są wszechmocni, a tak naprawdę można ich całkiem przyjemnie wyprowadzić w pole, bo tak jak ludzie mają swoje słabości, które można wykorzystać. Gosia to skrzętnie robi, lawirując między jednym a drugim.

W tym miejscu należy się chyba napisać parę słów o romansie – nie bez powodu książkę tę nazwałam takim słowiańskim Zmierzchem, na który zasługujemy. Miłość, ta zmysłowa i powiązana z nią mocno emocjonalna, towarzyszy myślom bohaterki już od samego początku, gdy poznaje ona nadzwyczaj przystojnego Mieszka Pierwszego (czy zbieżność nazwiska jest przypadkowa? CIEKAWE!).




Dystans do siebie bohaterki czasem wręcz rozczula. Ma ona swoje powiedzonko, którym kwituje głupie zachowania innych – bezlitośnie je w myślach punktuje, po czym dodaje fatalistycznie ale co ja tam wiem. Prócz tego już w drugim tomie zaczyna powolutku pełznąć rozwój postaci i już nie trzeba czuć bezpodstawnej sympatii do Gosi, żeby z przyjemnością czytać książkę, bo kiedy człowiek widzi, jak ona się zmienia, przestaje bać się kleszczy i zaczyna kombinować z bogami, to jest się z niej po prostu dumnym.

Na tym urwę swoje rozważania, bo widzę, że po chwilowej przerwie w czytaniu czytadeł mam wyjątkowo dużo do powiedzenia. Żerca i Przesilenie, w kolejnym tekście. Spodziewajcie cię wzdychań na ubraniami, wzdychań nad wzdychaniem, rozważań o przewidywalności fabuły i niewykorzystanych okazjach!

Wszystkie zdjęcia (prócz książek) pochodzą z Unsplash.

1 komentarz:

  1. Mnie Zmierzch w ogóle nie kręci. To nie jest moja ulubiona tematyka :)

    OdpowiedzUsuń