San Francisco. Dziki brzeg wolności – niezwyczajny reportaż o nadzwyczajnym mieście

Dużo kwiecistych metafor, przyzwyczajania się do nietypowego stylu, brnięcia przez nieinteresujące historie... Ale też mnóstwo ciekawostek, których gdzie indziej bym chyba nie znalazła, trafnych spostrzeżeń i brawurowych porównań – przeczytałam nowy reportaż z serii amerykańskiej Czarnego, San Francisco. Dziki brzeg wolności Magdy Działoszyńskiej-Kossow.


 

Forma a treść, czyli bukiet pięknych słów

Książka jest napisana bardzo potoczystym stylem. Autorka używa wielkich słów i śmiałych porównań. Na początku więc miałam duży dysonans – spodziewałam się, że będzie to zwyczajny reportaż o mieście i jego historii, taki typowy, w miarę poukładany, w którym autorka może parę razy pozwoli sobie na luksus ujawnienia się. Styl, który zastałam, był tak rozwiązły, że momentami odwracałam wzrok z czymś na kształt wstydu... Ale w większości przypadków było to po prostu zabawne – zastanawiam się tylko, w jakim stopniu zamierzenie?

Chwilę zajęło mi więc przyzwyczajenie się do sposobu, w jaki jest napisana ta książka. Najpierw forma za bardzo przerastała treść, bo bardziej skupiałam się na rozgryzaniu wielokrotnie złożonych zdań, ale im byłam dalej, tym swobodniej poruszałam się w strumieniu świadomości autorki i tym bardziej mi się to wszystko podobało. 

Jednak bez obaw! Trochę się popastwię, ale w myśl zasady, że coś, co jest warte dyskusji i konstruktywnej krytyki, jest też wartościowe.

Osobiste historie

W jakimś stopniu ta książka jest chronologiczna, ale są to tylko ogólne ramy czasowe – od gorączki złota, przez wielkie trzęsienie ziemi po rewolucję obyczajową. Między te wydarzenia wplatane są osobiste historie ludzi, z którymi rozmawia autorka – zdaje się, że taki był ogólny zamysł.

Historia miasta jest więc opowiadana w dużej części za pomocą opowieści ludzi, którzy w nim mieszkają – to osoby w jakiś sposób reprezentatywne dla poszczególnych epok, ważnych wydarzeń czy problemów. I ja to w większości kupuję – zdarza się, że ci ludzie są naprawdę fascynujący – na przykład kochanek Allena Ginsberga, który przyjaźnił się też z innymi bitnikami, takimi jak William S. Burroughs.

Jednak czasem nie do końca rozumiem dobór tych postaci, bo niektóre wydają się po prostu dziwaczne i nieinteresujące. Zdarzało się, że zanim autorka wróciła do historii konkretnej postaci (z dryfu, podczas którego bardzo ciekawie tłumaczyła jakieś niuanse albo opisywała czyjeś mieszkanie), ja już zapominałam, co to był za Bob czy Richard, tak mało mnie ich historia obchodziła.

Bardzo lubię, gdy autorki reportaży się ujawniają, gdy historia jest pisana w stylu „szłam z wypchanym plecakiem przez miasto, było mi bardzo gorąco, ale to była dobra rozmowa”. Tu jednak z rzadka coś mi zgrzytało, bo czasem można było zauważyć lekceważące i prześmiewcze podsumowania – jak na przykład przy opisie, jak któraś z rozmówczyń wybiera alkohol do wspólnego posiłku – po chwili zastanawiania się nad różnymi winami (jest pora lunchu), idąc za przykładem naszej autorki, wybiera piwo. Ta kwituje to zdaniem, które dla mnie jest rażące: Pokolenie rozpędzonej karuzeli wyborów, czasem trzeba im pomóc z niej zsiąść. Reportaż to nie jest miejsce na takie komentarze.


W narracji czuć jednak wyraźnie fascynację autorki tymi osobami i ich historiami – chyba nie mniejszą niż samym miastem. Zawsze opisuje ich ubiór, zauważa zamyślone spojrzenia, chwile wahania i zadumy. Zazwyczaj opisuje pokrótce ich życiorysy, zawirowania, trudności, które przetrwali – miasto wtedy jest sprowadzone do roli tła, które jest potraktowane po macoszemu i opisane bez większych szczegółów. W małych dawkach takie zaangażowanie jest cenne, natomiast tutaj czasem miałam obawy o obiektywność.

Momentami czułam się wręcz oszukana i myślałam z frustracją, że lepiej by było, gdyby książka nazywała się Ludzie z San Francisco – bo jako że w tytule ludzi nie było, ja spodziewałam się zupełnie czegoś innego.

Cytaty i języki

Autorka przytacza dużo wypowiedzi, cytuje je i oznacza – bardzo mi się to podoba, widać, że prócz szwendania się po mieście i zaczepiania ludzi odwaliła też kawał dobrej roboty, czytając literaturę i prasę. Wzbogaca to całą narrację i osadza całą historię w odpowiednim miejscu.

Nie wiem, dlaczego, ale późno dowiedziałam się o tej książce i przez pierwszy rozdział uważałam, że jest to tłumaczenie z angielskiego. Kiwałam z podziwem głową nad karkołomnością tłumacza – zdania czasem są skonstruowane w jakiś taki nieintuicyjny sposób, że muszę je czytać ze trzy razy zanim cokolwiek zrozumiem. Zauważyłam manierę przerzucania orzeczenia na koniec zdania, być może dla jego podkreślenia, podaję dwa przykłady, żeby nie być gołosłowną:

Bo to kawałek świetnej nieruchomości w doskonałej lokalizacji, który się „marnuje” i psuje wizerunek miasta, bo nieprzyjemnie się tamtędy chodzi, nieprzyjemnie na margines społeczny, nędzę i ubóstwo patrzy.

Otoczył się jeszcze bardziej niż on sam zagubionymi ludźmi, którymi z łatwością, również za pomocą narkotyków, manipulował. 

Ten drugi przykład akurat w momencie pisania tego tekstu wydaje mi się już całkiem w porządku, zawahałam się nawet, czy je podawać jako przykład. Ale miałam je zaznaczone, widzę je po raz piąty i minęło już parę dni odkąd skończyłam lekturę, więc w tym momencie zrozumiałabym o wiele bardziej skomplikowane i wielokrotniej złożone zdania.

Zdarzają się też, chociaż nielicznie, zdania, których redaktor chyba nie zauważył: Szukając schronienia i ukojenia, wielu znajdowało je właśnie w Tenderloin.

Kolejnym problemem, przynajmniej dla mnie, było zbyt wiele wtrąceń z angielskiego. Rozumiem określenie na młodego pracownika z Doliny Krzemowej – techie – przekonuje mnie, chociaż gdyby zamiast niego wymyślić polski odpowiednik, byłabym wniebowzięta. Ale czy naprawdę kobieta zmagająca się z przeciwnościami losu to musi być fajterka, co jest złego w wojowniczce? Czy trzeba pisać za free, nie można tu wstawić zwyczajnego „za darmo”, albo nawet jakiejś darmoszki? Co to jest blockchain, bo tego nikt mi nie wytłumaczył, mimo że przypisów było sporo (i były bardzo dobre)? W innym zaś miejscu bez problemu jest użyte wspaniałe słowo kurczakownia – kurczakowy i niekonsekwentny dowód na to, że we wtrąceniach z angielskiego nie było jakiegoś szczególnego zamysłu i nikt nie miał nic przeciwko nawet mniej znanym polskim odpowiednikom.

Były też ciekawe motywy i odniesienia do polskiej kultury – dalej nie mogę się zdecydować, czy to popieram, czy nie. Bo z jednej strony na przykład poniższe odniesienie wydaje mi się po prostu przesadą – tego typu chwilowe stylizacje (Jezu, Mickiewicz) sprawiały tylko, że rwał mi się wątek: 

Płynie po niej flotylla czterdziestu trzech okrętów: lotniskowców, niszczycieli i krążowników – zbliżają się do mostu, gotowe, żeby wypłynąć na szeroki przestwór oceanu.

Z drugiej strony zdecydowana większość to śmieszne i trafne, wręcz brawurowe porównania, na przykład poniższe, doskonałe zdanie, przy którym parsknęłam bardzo głośno:

Oto bowiem najprawdziwsza historia z gatunku „tu na razie jest ściernisko, ale będzie San Francisco”.

Wrócę na chwilę do problemu zbytniego opisywania ludzi, którzy mnie nie zawsze interesują. On znika, kiedy trafiam na taką perełkę narracyjną:

Miły chłopak z sąsiedztwa, rzetelny i odpowiedzialny, pewnie pomoże zmienić oponę tak samo chętnie, jak wytłumaczy, na czym polega występujący w tym kraju rasizm systemowy i dlaczego to, że przed domami czarnych ludzi nie płoną już krzyże, nie oznacza, że problem nie istnieje.

Spostrzeżenia tak głębokie, że już ich nie widzę

Fantastyczne w tej książce jest to, że w miejscach, gdzie w ogóle się tego nie spodziewam, dostaję wspaniałe porównania i przemyślenia: jak na przykład spostrzeżenie, że nadanie nazwy może być momentem zwrotnym w rozwoju zjawisk, ponieważ zamknięcie złożonych idei i procesów w kapsułce słowa wytrychu sprawia, że rozprawiać o nich można nawet bez zrozumienia głębszego sensu

W innym miejscu autorka w przystępny sposób przybliża czytelnikowi powierzchnię San Francisco – otóż jest ono wielkości naszego Torunia. To dopiero daje do myślenia! Jednak żeby nie było za dobrze, za chwilę wjeżdża metafora walki z ambiwalencją za pomocą enigmatycznego spa dla duszy [?]. Albo takie zdanie:

[...] mrok ten wydawał się pogłębiać i przeciągać  na swoją stronę tracących złudzenia i tym bardziej pogubionych poszukiwaczy innego, lepszego świata. San Francisco siało wiatr i zebrało burzę.

Już nawet abstrahując od popadającego w śmieszność patosu, takie uczłowieczanie miasta jakoś mi nie leży. Albo ujmę to inaczej – autorka nie opowiedziała mi o tym mieście tyle, żebym poczuła z nim jakiś związek emocjonalny, który by mi umożliwił przyjęcie takiej metafory San Francisco jako jednolitego organizmu.

Ostatni wniosek: z książki wynika, że społeczeństwo w San Francisco jest kolorowe i wydumane. Więc może podczas zbierania materiałów i pisania tej książki po prostu w taki nieszkodliwy sposób się to autorce udzieliło? Z opowiedzianej przez autorkę historii wynika, że miasto jest jedną wielką ambiwalencją. Podobnie jak moje odczucia odnośnie do tej książki. Może właśnie o to chodzi?

Wszystkie zdjęcia pochodzą z Unsplash.

18 komentarzy:

  1. Wygląda na to,że to troszkę niepewna książka. Z jednej strony ciekawostki dane i historię A z drugiej pokręcone jeżyk....

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja mimo wszystko ją polecam. Z zawodu jestem korektorką, więc też pewnie więcej rzeczy mnie irytuje i mam mniejszą tolerancję przez to zboczenie zawodowe.

      Usuń
  2. Te wtrącenia z innych języków mogą być denerwujące.

    OdpowiedzUsuń
  3. Chyba trzeba samemu pojechać do tego San Francisco i wyrobić własne zdanie na temat miasta :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oj, chciałabym bardzo! Szczególnie zobaczyć te wiktoriańskie domy ze zdjęcia :)

      Usuń
    2. Oj ciekawe czy przy tej pandemii tak szybko będzie można się ruszyć w świat swobodnie :-) A warto byłoby pojechać :-)

      Usuń
    3. Też o tym marzę! Ale w USA to trzeba byłoby chyba spędzić ze dwa lata, żeby zobaczyć choć połowę rzeczy wartych obejrzenia :D

      Usuń
  4. Chciałabym kiedyś wybrać się do tego miasta - a taka książka (pomimo pewnych językowych zgrzytów) mogłaby być świetnym wstępem do podróży.

    OdpowiedzUsuń
  5. To miasto zawsze mnie ciekawiło pod kilkoma walorami, może marzenie się kiedy moje spełni. A książkę chętnie bym u siebie widziała.

    OdpowiedzUsuń
  6. San Francisco zawsze robiło na mnie wrażenie ! a pierwsze zdjęcie - magia ! Chciałabym zobaczyć to na własne oczy ;)

    OdpowiedzUsuń
  7. Miasto z mojej listy życzeń, szkoda, że książka sie nie spisała, i tak bym pojechała ;)

    OdpowiedzUsuń
  8. Najlepiej samemu przekonać się, jakie to miasto jest :)

    OdpowiedzUsuń
  9. Styl autorki lekko mnie przeraził, bo faktycznie momentami aż zakrawa o pompę i niepotrzebny patos. Chyba na pierwsze spotkanie z reportażem wybiorę coś innego. :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Polecam cokolwiek od Czarnego! Bardzo dobrze dobierają autorów i nawet jeśli, tak jak w tym przypadku, są jakieś zgrzyty, to zazwyczaj kończę z konkluzją, że było warto :)

      Usuń
  10. Też ciągle nie potrafie powiedzieć co to blockchain 😂

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No to wielka lipa była. Bo nawet jak doczytuję, co to jest, to dalej nie wiem xD

      Usuń
  11. Ktoś by mi to musiał rozrysować 😂 w końcu jestesmy już chyba pokoleniem pisma obrazkowego 😉

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Na Wikipedii jest rozrysowane nawet! Dalej nie rozumiem ni w ząb :(

      Usuń