From Russia with Love, czyli jak Sean Connery klepał po tyłku


Niedawno w pięknym wieku dziewięćdziesięciu lat zmarł Sean Connery. Postanowiłam potraktować to jako okazję do przyjrzenia się bliżej jednemu z jego filmów i anachronizmom, które w dzisiejszych czasach mocno dają po oczach.

Brzydka i odpychająca

Jest to drugi z kolei film o Bondzie, nagrany na podstawie piątej powieści Iana Fleminga. Tło to oczywiście zimna wojna, która napędza szpiegowskie perypetie. Fabuła opiera się na próbie odzyskania tak zwanego Lektora, czyli radzieckiego urządzenia do szyfrowania wiadomości. Organizacja Widmo chce upiec dwie pieczenie na jednym ogniu: przejąć Lektora oraz zabić agenta 007. Dlatego zastawia na niego pułapkę w postaci (a jakżeby inaczej!) pięknej kobiety. U Fleminga bowiem istniały trzy rodzaje kobiet: piękne kochanki, odpychające złolki i Moneypenny (której nie zaliczam do pierwszej grupy tylko ze względu na to, że napięcie tam było widoczne cały czas, jednak kochanką nigdy nie była. Prawdopodobnie).

Jak zwykle w Bondzie nie ma zbyt wiele postaci kobiecych, a te, które mam do dyspozycji, bywają kuriozalne. Oczywiście jest też wspomniana wyżej Moneypenny, w miarę normalna i wiecznie flirtująca z Bondem odtwarzanym przez Connery'ego. Będzie to robić jeszcze z Lazenbym, dopiero przy Rogerze Moore zrobi się przyjemniej (moim zdaniem), bo bardziej platonicznie. Prócz tytułowej dziewczyny Bonda mamy obowiązkowo totalnie odkobieconą Rosę Klebb, kanonicznie (tzn. książkowo) lesbijkę – bo jakże inaczej podkreślić odpychającość i ogólny brak kobiecości? No nie ma lepszego sposobu i innych środków wyrazu. Tutaj nie po raz pierwszy Fleming daje wyraz również homofobii (obok rasizmu i szowinizmu). Udało mi się wyczytać, że podobno Klebb w książce próbowała nawet podczas rekrutacji uwieść Tatianę, czyli dziewczynę Bonda. W filmie została po tym bardzo żenująca (po angielsku powiedziałabym: cringe'owa) scena bawienia się kosmykiem włosów.


Piękna, tylko szkoda, że głupiutka

Jednak wróćmy do Tatiany, wspaniałej, pięknej dziewczyny Bonda. To Rosjanka, a więc oczywiście ma słowiańską urodę, blond włosy i powłóczyste spojrzenie. W książce była brunetką. W filmie gra szaleńczo zakochaną w agencie kobietę, na tyle szaleńczo, że zakrada się do jego pokoju hotelowego prawie całkiem naga, opakowana jak prezent. James z jednej strony wie, że to może być zasadzka, ale z drugiej – nie ma problemu z natychmiastową konsumpcją nowej znajomości. Mamy tu do czynienia z klasyczną w Bondach sytuacją: z przygodnego seksu wychodzi UCZUCIE. Takie przez duże U, które pcha kobiety do przejścia na stronę agenta 007. 

Dodatkowo dziewczyna Bonda jest jak zwykle koniec końców głupiutka, a tu jeszcze to wrażenie potęgowane jest przez jej słowiańskość – mówi z akcentem, a więc od razu gorzej brzmi, zachwyca się dziecinnie strojami i nie rozumie niektórych brytyjskich zwyczajów. Takich jak klepanie po pupie, które James uskutecznia wobec niej bodajże ze dwa razy – za każdym razem Tatiana wydaje z siebie wysoki dźwięk, przewraca oczami i jest zniesmaczona. 007 oczywiście zupełnie nie zwraca na to uwagi, a dziewczyna jaka pasywna była, taka pozostaje.


Ostatecznie nie odgrywa żadnej sensownej roli, bo w kluczowym momencie jest odurzona. Co więcej, Bond musi się tego domyślać (jest przecież TAKI INTELIGENTNY!), a mimo wszystko obarcza ją winą, grozi, że jak się nie ogarnie, to ją zostawi w na pastwę losu. Też mi rycerz na białym koniu. Jednak jak zwykle dostaje on swoją nagrodę – wydaje mi się, że śmiało można tak nazwać kobietę dla Bonda. Inne określenie? Ładna dekoracja. 

Coś dobrego. Cokolwiek

Sama intryga szpiegowska jest niczego sobie – mamy podwójną (potrójną?), mimo że mocno bierną, agentkę, a ja do pewnego momentu nie byłam do końca pewna, jak to się działo, że Bondowi cały czas ktoś pomaga do tego stopnia, że nawet ratuje mu życie. Zimna wojna jest zawsze dobrym punktem wyjścia, a jako że w Bondzie mamy tajemniczą i nieprawdopodobną organizację Widmo, nie jest to też tak poważne podejście do tematu, jakie mogłoby być. W każdym razie na pewno jest mniej prawdopodobne – miłośnicy teorii spiskowych, pamiętajcie! Idea, że jedna organizacja jako szara eminencja kieruje losami świata, jest tak nieprawdopodobna, jak śmieszna.

Co jeszcze możemy znaleźć w tym filmie? Lepiej byłoby zapytać, czego tam nie ma! Walka półnagich Cyganek, zatrute ostrze wystające z buta (błyskawiczna śmierć), jakieś katakumby, po których Bond może pływać gondolopodobną łódką, peryskop w tych katakumbach, który pozwala na podejrzenie supertajnych obrad... Jest też motyw z Orient Expressem, który mi się bardzo podobał, bo jakoś upodobałam sobie wątki kryminalne rozgrywające się na zamkniętych przestrzeniach, najlepiej też z przypadkowymi ludźmi wplątanymi w jakąś aferę (najlepiej zabójstwo, tak tak, czuć Agathą Christie na kilometr). Pociąg jest do tego idealny – można do tego całkiem nieźle podbić atmosferę, próbując kogoś wyrzucić. 


Nie mogę więc powiedzieć, że film jest bardzo zły, bo ma ciekawe momenty. Q jest jaśniejącym słoneczkiem, jak zwykle zresztą (od dziecka jestem psychofanką tej postaci i Desmonda Llewelyna), a dzięki motywowi z walizką otwieraną na dwa sposoby cała intryga jest w dość interesujący sposób rozwiązana, mimo że nawet ja już przy prezentacji sprzętu zdołałam się domyślić kluczowej roli, jaką walizeczka ma odegrać. Końcowa rozmowa w przedziale przedłużająca się w nieskończoność była interesująca, mimo że można się było podśmiewać ze złego agenta grzecznie tłumaczącego wszelakie motywacje. 

Jednak ostatecznie podczas seansu częściej czułam dyskomfort niż przyjemność; pod względem starzenia się historii i zachowań istnieją lepsze Bondy. Czy na pewno? Tego dowiem się jak zgłębię kolejny. Mam nadzieję, że już niedługo podzielę się z Wami wrażeniami z jakiegoś innego, może dla odmiany z moim ulubionym Rogerem Moore'em.

Wszystkie zdjęcia pochodzą z IMDB.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz