Spotkanie Wiedźmina i Ciri. Dlaczego Netflix zepsuł to, co miał podane na tacy?

 

Emocje tworzone na poczekaniu, czyli co jest nie tak z relacją Geralta i Ciri w netfliksowym serialu The Witcher.

Miłośnicy Geralta, zarówno książkowego, jak i serialowego – patrzcie na ten mały tekst przez palce. Został on poczęty w dużych emocjach. W ramach akcji #styczeńzwiedźminem przeczytałam Miecz przeznaczenia i zaraz po zamknięciu książki zaczęłam pisać. Cóż mogę rzec, moje oczekiwania wobec serialu były chyba za wysokie! Ale może mimo to ktoś się utożsamia?

Książka się nie spieszy

Spotykają się najpierw zupełnie przypadkiem w Brokilonie, on ratuje jej życie, potem ona wyprowadza go z lasu. Ogólnie sytuacja jest już mocno napięta, Geralt ma wątpliwości, czy faktycznie przeznaczenie istnieje i czy powinien się zaopiekować pyskatą dziewczynką. No właśnie, dziewczynka jest pyskata i gdy jeszcze nie wiedzą, kto jest kim, ona już sobie go tą pyskatością zjednuje. 

Geralt po oddaniu Ciri w bezpieczne ręce Myszowora robi to, co umie najlepiej – odchodzi. Dziewczynka jeszcze za nim krzyczy, żeby sobie nie wyobrażał, że ucieknie (co za temperament!). No ale cóż. Słowo się rzekło. Odszedł. W międzyczasie (oczywiście!) zmienił zdanie, jak to Geralt. Gdzieś coś zasłyszał, ktoś mu coś powiedział, otworzyły mu się oczy (!) i postanowił ruszyć do Cintry po swoje. Ale powstał mały problem – Cintry już nie było, bo Nilfgaardczycy rozpirzyli ją w drobny mak. Razem (zapewne) z młodą królewną. Geralt mógłby więc robić to, co lubi najbardziej – pławić się w rozterce, poczuciu winy i nacierać się nimi. 

Niech Was nie zwiedzie mój kpiący ton. To tylko mechanizm obronny. Za chwilę bowiem dojdę do momentu, w którym zawsze (czyli jak dotąd dwa razy, długo zapominam książki) płaczę jak głupia, i to zupełnie niespodziewanie.

Bo wiemy już to, o czym pisałam wyżej. Znamy fakty. Nie mamy pojęcia, czy są sobie przeznaczeni, ale wiemy, że zdążyli zadzierzgnąć jakąś więź, widać, że tęsknią.  Nie jest też tajemnicą, że Ciri była nieludzko wkurwiona, gdy Geralt odszedł. Wiemy, że Geralt też na swój sposób tego żałował. Zrezygnowany pojechał więc gdziekolwiek. Pomógł losowemu wieśniakowi, ale wcześniej groźnym głosem zażądał niespodzianki – czyli tego, czego się Yurga nie spodziewa, a co zastanie w domu. Uwierzycie, że czytając opowiadania drugi raz, w ogóle nie pamiętałam, co nadejdzie? Wspaniale było przeżyć to drugi raz.

No więc wieśniak Yurga wraca do domu. Jego żona wybiega mu na spotkanie i zaczyna trajkotać o dziewuszce, którą przygarnęła – żeby pozwolił jej zostać, bo ona taka biedna, skrzywdzona i samotna. Tymczasem Ciri wybiega zza węgła… Ja już płaczę, a Wy?

W serialu to mogło być praktycznie niezmienione – Sapkowski świetnie dawkuje napięcie. Geralt dowiaduje się, że Cintry już praktycznie nie ma – czyli za późno podjął decyzję, myśli sobie, nigdy już nie zdoła się dowiedzieć… Właściwie czego? Nawet tego nie wie. Ma upragnione potwierdzenie, jakim potworem jest. Może się tym do woli napawać. Jedzie i majaczy, w sumie bardziej o Yennefer, trochę dochodzi do siebie, ale znowu przeżywa traumę, bo przez chwilę jest pewien, że ta nie żyje (bitwa o Sodden była wcześniej, panowie/panie scenarzyści/scenarzystki!). I taki wymęczony, zrezygnowany, już nawet nie mający siły się emocjonalnie biczować, widzi Ciri. Ciri, o której myślał, że pewnie zginęła gdzieś, umęczona przez nilfgaardzkich żołnierzy. O której pewnie nie chciał myśleć, bo czuł przez to tylko piekące wyrzuty sumienia.

Dobry ładunek emocjonalny, co?

Serial nie ma pojęcia, co się dzieje

Mamy też serial. Dobrze zapowiadający się, nie powiem – Renfri czy Calanthe to mistrzowski casting. Cavill i jego hmpf też niczego sobie, chociaż – tak jak chyba dużej grupie oglądających – wydaje mi się zbyt czysty i wymuskany (przede wszystkim gdzie te wszystkie blizny?). Ale spotkanie z Ciri… Totalnie zepsute. I zrozumiałam to w pełni dopiero jak powtórzyłam sobie książkę. Bo przede wszystkim w serialu oni się wcześniej nie znali. 

To prawda, Geralt był u Calanthe i jej marudził. Ona oczywiście chciała go oszukać, ale nie było tej śmiesznej pomyłki z płcią i biegającymi wokół chłopcami. Geralt znał imię Ciri, a ona biegała wokół przebrana za jednego z ulicznych urwisów. Sam się nie domyślił, bo pewnie twórcy uznali, że widz też by nie wpadł na to, że Calanthe próbuje go oszukać. Musieli więc pokazać dziewczę kłaniające się księżniczce w przebraniu i dopiero wtedy przyciężki intelektualnie Geralt załapał, że Calanthe robi go w balona. Jednak królowa grana przez Jodhi May jest tak doskonała, że to nawet nie jest największy problem, jaki tu widzę.

Spotkanie w Brokilonie było najzabawniejszym i najbardziej uroczym sposobem na poznanie się naszej dwójki. Nie byłoby to szczególnie trudne do przedstawienia – przecież pokazali sam Brokilon! Więc dlaczego pomijać takie kluczowe sceny? No właśnie – to, co się tam działo, było dość ważne i potrzebne do poczucia tej relacji Geralta z Ciri. Do przywiązania się do nich razem. Do tego, żeby serce widza drgnęło na końcu, gdy ona rzuca mu się na szyję.

Myśleli, że to załatwią rzewną muzyką i montażem. I faktycznie, być może komuś, kto książki nie czytał (albo czytał ją dawno i już nie pamięta), mogłoby to się spodobać. Ba, może się nawet wzruszył? Ale wystarczy sobie przypomnieć, czego brakuje, i od razu człowiek czuje zawód.

Wszystkie zdjęcia pochodzą z IMDB.

1 komentarz:

  1. Jak oglądałam serial Netflixa, to nie znałam jeszcze książek, ale scena spotkania Geralta i Ciri nie wywołała we mnie żadnych emocji właśnie :(

    OdpowiedzUsuń